Wywiad z Gwiazdą: Russel Crowe – Nie boję się życia!

Pracował jako disc jockey, kelner, pracownik salonu bingo. Jako nastolatek przybrał pseudonim Russ Le Rock i założył zespół rockowy Roman Atix. W roku 1990 roku zadebiutował w filmie „Więźniowie słońca”. Oto jak zaczynał Russel Crowe.

Pracował jako disc jockey, kelner, pracownik salonu bingo. Jako nastolatek przybrał pseudonim Russ Le Rock i założył zespół rockowy Roman Atix. W roku  1990 roku zadebiutował  w filmie „Więźniowie słońca”. Oto jak zaczynał Russel Crowe.

 

W 2000 roku zagrał charyzmatycznego rzymskiego generała Maximusa w filmie Ridleya Scotta „Gladiator”. Za tę rolę otrzymał swojego pierwszego Oscara.

Niedawno widziałem na DVD film „W sieci kłamstw”. Do roli w tej produkcji znacznie przytyłeś i podobno było to najtrudniejsze zadanie w twojej aktorskiej karierze?

- Najtrudniejsze zadanie? Daj spokój. Bardzo często zmieniałem wygląd na potrzeby filmów. Tu Ridley Scott wyobraził sobie taki, a nie inny mój wizerunek, więc z 88 kilogramów skoczyłem na 117.

Ale nie zawsze ulegasz sugestiom reżyserów?
– Ufam Ridleyowi. Uwielbiam z nim pracować, gdyż nadajemy na tych samych falach. Pracuje szybko, sprawnie, wie co chce zrobić. To mi szalenie odpowiada. Natomiast nie ufam i nie lubię reżyserów, którzy tylko pałętają się pod nogami i spowalniają proces powstawania filmu. Ich sugestiom często nie ulegam.

Podobno początkowo nie ufałeś Ridleyowi Scottowi, bo niezbyt poważnie potraktowałeś scenariusz „Gladiatora”, który był waszą pierwszą wspólną pracą?

– Gdy dostałem ten scenariusz, to ja go w ogóle nie potraktowałem, tylko odłożyłem. Pochłonięty byłem pracą nad rolą w „Informatorze”. Jeśli coś robię, to nie zawracam sobie głowy innymi sprawami. Pewnego dnia reżyser Michael Mann zasugerował mi, żebym przejrzał scenariusz „Gladiatora”, ponieważ reżyser tego filmu, czyli Ridley Scott, to jeden z najlepszych filmowców w historii kina.

 

A więc to dzięki Michaelowi Mannowi przyjąłeś scenariusz „Gladiatora”?
– Nie, to nie tak. Sięgnąłem po tę lekturę w odpowiednim momencie. Jak powiedziałem, jeżeli zaczynam coś robić, to oddaję się temu bez reszty. Nic nie robię na pół gwizdka, niezależnie, czy to będzie chlanie, pranie po pyskach, kochanie się z kobietą, praca w filmie, czy gra na gitarze.

Ale kiedyś powiedziałeś, że jesteś słabym gitarzystą.
– Gdy skończyłem 20 lat i zagrałem w musicalu Rocky Horror Picture Show, uzmysłowiłem sobie, że bardziej czuję się aktorem niż muzykiem. Ale jako nastolatek chciałem być gwiazdą rocka. Zresztą, do dziś sporo gram na gitarze i fortepianie.

 

I na skrzypcach?
– Sporo czasu poświęciłem ćwiczeniu gry na skrzypcach, przygotowując się do roli kapitana Jacka Aubreya w „Panu i władcy: Na krańcu świata”. Ów jegomość muzykował sobie w wolnych chwilach, a ja oczywiście chciałem być wiarygodny, więc musiałem mieć gruntowne podstawy. Gra na skrzypcach mnie wciągnęła i postanowiłem sobie, że dalej będę uczył się muzykować na tym instrumencie. Nie wytrzymałem jednak zbyt długo, bo skrzypce wymagają niezwykłej dyscypliny i poświęceniu im wiele czasu. Niemniej, kocham dźwięk skrzypiec i w ogóle muzykę.

Wiem, że bardzo precyzyjnie dobierasz role. Wiele osób dziwiło się, że zagrałeś postać Braddocka w filmie „Człowiek ringu”…
– Tej roli odmówić nie mogłem, tym bardziej, że bardzo szanuję takich facetów, jak Braddock. Cechowała go przede wszystkim odwaga, bo przecież stając na ringu miał świadomość, że może zostać poniżony przez drugiego faceta. Odwaga to dla mnie cecha sztandarowa u mężczyzny. Poza tym, dbał o swoją rodzinę, był honorowy. To prawdziwy mężczyzna. I to zaszczyt wcielić się w kogoś takiego.

Dużo cię łączy z Braddockiem?
– Braddocka nie interesowała sława. Robił to, co robił, bo chciał poprawić los swojej rodziny. Mnie też nie interesuje sława. Interesują mnie wyzwania, ciągłe podnoszenie poprzeczki do góry, zmaganie się ze sobą, przygoda, a tego wszystkiego dostarcza mi aktorstwo. Również, podobnie jak Braddock, zrobiłbym wszystko dla swojej rodziny, dla dzieci i żony. Czy jestem odważny? Nie boję się życia, lubię działanie wprost i fair play. Kiedy najlepszy kumpel chce mnie wyrolować, to nie udaję, że o niczym nie wiem. Mówię mu wprost, co o nim myślę i tym samym kończę naszą znajomość.
Ale podobno też jesteś bardzo lojalny w przyjaźni.

Czytałem w jakimś piśmie, że kręciłeś film w Meksyku, kumpel z Australii zadzwonił i zaprosił cię na swoje urodziny, to potrafiłeś wtedy wziąć dwa dni wolnego i pojechać do niego na drugi koniec świata?

– No tak, najpierw powiedziałem, że nie dam rady. Ale bardzo źle się z tym czułem, chodziłem wściekły. Wreszcie pomyślałem, że nie mogę zawieść kumpla. Wziąłem dwa dni wolnego i różnymi środkami lokomocji dotarłem na czas w sam środek Australii. Wypiłem z przyjacielem po piwie, pogadałem z nim, z jego żoną i dziećmi, no i wróciłem na plan do Meksyku. Bardzo cenię przyjaźń i nie mogę zawieść przyjaciół.

W przygotowanie roli Braddocka włożyłeś bardzo dużo wysiłku?

– Przede wszystkim musiałem nauczyć się boksować, tym bardziej, że wszystkie sceny na ringu kręciłem bez udziału kaskadera.


A więc dużo trenowałeś?
– Owszem, dużo trenowałem i nie piłem alkoholu przez 63 dni, co było bardzo dużym wyrzeczeniem.

W filmie „Pan i władca: Na krańcu świata”, też podobno wykonywałeś wiele ewolucji kaskaderskich?

– Wszystkie wspinaczki i zjazdy po linie robiłem na planie sam.

Dlaczego nie kaskaderzy?
– Chciałem wszystko poczuć tak, jak mój bohater. Poza tym chciałem, żeby wszystko wyglądało autentycznie.


Podobno najwięcej wysiłku kosztowała cię rola profesora Brennana w dreszczowcu „Dla niej wszystko”?
– Mam swoje lata i nie jestem już zdolnym do każdego wysiłku gladiatorem. Spędziłem kilka miesięcy w siłowni, zanim wszedłem na plan. Ale prawdę mówiąc, każda rola to wysiłek. Nie przyjmuję ról, które nie zmuszają mnie do wysiłku, do wyzwań, bo to tylko strata czasu.

Przyjmujesz role, które zmuszają cię do wysiłku, a potem na planie narzekasz, tak jak to było w „Gladiatorze”?

– Chwileczkę! Nie narzekałem, tylko żartowałem, że żałuję, że nie przyjąłem proponowanej mi równolegle roli konduktora autobusu. Wysiłek fizyczny tak bardzo dawał się we znaki, że zebrało mi się na żarty. To chyba naturalny odruch.

Zatrzymajmy się jeszcze przy roli profesora Brennana w dreszczowcu „Dla niej wszystko”. Rozumiem, że identyfikujesz się z tą postacią, bo w życiu prywatnym stać by cię było na wszystko, by ratować ukochaną kobietę?

– Jasne, wspomniałem wcześniej, że zrobiłbym wszystko dla swojej rodziny, dla dzieci i żony. Miłość jest najważniejsza. Facet powinien chronić i bronić swoją kobietę przed wszystkim. To jasne jak słońce. Kiedy czytałem scenariusz, bardzo zainteresowało mnie to, że miłość daje temu człowiekowi tak ogromną siłę, dzięki czemu stawia z powodzeniem czoło bardzo trudnej sytuacji. To było wspaniałe w tym filmie.

W Hollywood przypięto ci etykietę awanturnika, tuż po tym, jak w Nowym Jorku zaatakowałeś telefonem portiera hotelowego. Groziło ci za to więzienie?

– Miałem poważne kłopoty. To był koszmar, ale też i otrzeźwienie. Dobrze, że Charles był zbyt mały, by zrozumieć, co wtedy się działo. Przepraszam za ten incydent.

Ale podobno też wdałeś się przed laty w gigantyczną bójkę w Calgary, gdzie kręciłeś film o hokeistach?
– To było dawno. Faceci pracujący na platformach wiertniczych zaczęli się mnie czepiać, więc, będąc po kilku piwach, sprawę postanowiłem załatwić po męsku. Dostałem kilka razy, ale też jednego z nich posłałem zgrabnie na ziemię. Chłopie, sprawa honorowa, nie ma o czym mówić.

A więc honor pcha cię niekiedy do agresji?
– Wiesz, ja zawsze byłem człowiekiem bardzo wrażliwym. Łatwo mnie zranić. Jestem też osobnikiem honorowym i uważam, że pewne sprawy między facetami powinno się załatwiać szybko i po męsku. To tyle.

Najbardziej z równowagi wyprowadzają cię paparazzi?

– Moja żona Danielle pierwsze dziecko urodziła trzy tygodnie przed terminem, kilka dni po tym, jak goniło ją czterech paparazzi. Szła spokojnie chodnikiem z koleżanką, paparazzi ją dostrzegli i zaczęli gonić. Dogonili i otoczyli. Danielle wpadła w panikę i się potknęła. Mnie tam nie było. Gdybym był, to na pewno wyobrażasz sobie, co by się stało. Ja lubię swobodę, a paparazzi mi ją zabierają. Ale nie reaguję już na nich tak jak kiedyś. Przywykłem, zdystansowałem się, stałem się spokojniejszym facetem, ale nadal uważam ich zachowanie za nienormalne.

Podobno ojcostwo bardzo cię zmieniło. To prawda?
– Bez wątpienia, tak. Stałem się człowiekiem spokojniejszym, bardzo odpowiedzialnym, stawiającym rodzinę na pierwszym miejscu. Gdy dostaję scenariusz, pierwsze co robię, to zastanawiam się, czy będę skazany na dłuższą rozłąkę z dziećmi, żoną. Zdarzyło się, że odrzucałem role, ponieważ zdjęcia wiązały się z długą rozłąką. Nie warto, bo czas spędzony z dziećmi jest bezcenny.

Słyszałem, że kłóciłeś się z żoną, gdy ta uparła się, by nazwać waszego synka imieniem Charlie. To prawda?

– Nie kłóciłem się, ale mówiłem, że jest to szaleństwo, ponieważ to imię w mojej rodzinie przynosi pecha. Miałem dwóch krewnych o tym imieniu. Jeden zginął podczas nurkowania, mając zaledwie 17 lat. A drugi, w wieku 21 lat, poległ w walkach. Z kolei Danielle miała wujka o tym imieniu, który dożył 96 lat. To przeważyło, poszedłem na kompromis. Postawiliśmy na szczęście i kombinację dobrych genów.


Kiedyś miałeś opinię człowieka prowadzącego burzliwe życie towarzyskie. To już przeszłość?
– Kiedyś najważniejsza była dla mnie praca, no i lubiłem od czasu do czasu porządnie się zabawić. Dziś na pierwszym miejscu jest rodzina, a to oznacza, że postawiłem na stabilizację. Mam cudowne dzieci, bez których nie wyobrażam sobie życia, piękną żonę, o którą walczyłem wiele lat. Czuję się człowiekiem szczęśliwym.

 

Kiedyś powiedziałeś, że tylko żona cię rozumie. To prawda?
– Danielle doskonale mnie rozumie. Wie, jak bardzo nie lubię szumu wokół siebie, fleszy, tych wszystkich imprez. Ale czy zawsze się jej łatwo ze mną żyje? No cóż, każde chyba małżeństwo jest trudne, wszak dwa różne charaktery tworzą filary związku, który z założenia jest jednością. Tworzymy jednak szczęśliwą rodzinę, bo nie ma w nas egoizmu, nie myślimy o własnym ja, tylko o wspólnym dobru.

A więc twoja żona i dzieci są niejako stabilizatorem twojego życia?
– Gdyby nie Danielle, gdyby nie Charlie i Tennyson, nie odnalazłbym spokoju, nie poradziłbym sobie z tą zwariowaną otoczką aktorstwa.
Ze sławą?
- Ze sławą, z sukcesem. Trudno jest osiągnąć sukces, a jeszcze trudniej jest nauczyć się z nim żyć.

Dawno skończyłeś 40 lat, nieuchronnie zbliżasz się do pięćdziesiątki. Czy czujesz ciężar czasu?
– To dziwne, ale czas działa na moją korzyść. Z każdym rokiem staję się spokojniejszy. Kiedyś w moim życiu był chaos, byłem potwornie zagubiony. Dziś znam swoje miejsce i jestem szczęśliwy.

Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz
fot. Glinka Agency

Tekst pochodzi z portalu www.planetakobiet.com.pl

Oceń ten artykuł:

1 gwiazdka2 gwiazdki3 gwiazdki4 gwiazdki5 gwiazdek (149 głosów, średnia: 4,28 z 5)
zapisuję głos...