Wywiad z Gwiazdą – Harrison Ford: Gnam do przodu
Jest prawdziwą ikoną kina współczesnego. Podobno jako nastolatek był okropnie nieśmiały. Mówił cicho, wbijał wzrok w ziemię .. Jaki jest teraz? Przeczytaj
Jest prawdziwą ikoną kina współczesnego. Podobno jako nastolatek był okropnie nieśmiały. Mówił cicho, wbijał wzrok w ziemię i okropnie się przy tym czerwienił. Początkowo zarabiał na życie jako kucharz, sprzedawca, rozwoził pizzę, potem zajął się stolarką. I z tym „fachem” wszedł do środowiska ludzi filmu. „Do dziś wiele osób w Hollywood śpi w łóżkach, które dla nich zrobiłem” – wspominał w jednym z wywiadów.
Międzynarodową popularność przyniosła mu rola Hanna Solo w „Gwiezdnych wojnach” George’a Lucasa. Jednak aktorską nieśmiertelność zapewnił mu Indiana Jones, w którego wcielał się czterokrotnie. Znamy go również z takich filmów, jak m.in. „Pracująca dziewczyna”, „Frantic”, „Ścigany”, „Stan zagrożenia”, „Zdrada”, „Air Force One”, „Firewall”, „Kowboje i obcy”.
Zagrał Pan niedawno w westernie „Kowboje i obcy”. Spełnił Pan swoje wielkie marzenia, bo podobno uwielbia Pan ten gatunek filmu?
– Po przeczytaniu scenariusza, nie od razu byłem zachwycony pomysłem. Trzeba było pewne rzeczy doszlifować. Ale generalnie lubię western. Lubię role, które wymagają ode mnie jazdy konnej, aktywności fizycznej, no i kręcone są w plenerze.
Tak jak Indiana Jones?
– Owszem, lubię Indianę Jonesa.
Czwartą część „Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki”, kręcono po dziewiętnastu latach. Długo Pana namawiano do przyjęcia roli?
– Zgodziłem się natychmiast. Jak powiedziałem, Indiana Jones to moja ulubiona rola.
Scenariusz jednak dość długo powstawał?
– George Lucas i Steven Spielbierg pracowali nad scenariuszem. Owszem, proces był długi zanim padł pierwszy klaps „Królestwa Kryształowej Czaszki”. Na porządny materiał czekałem 14 lat.
Nie obawiał się Pan scen kaskaderskich, wszak był Pan już po 60-tce?
– Chce pan powiedzieć, że jestem za stary na takie kino? Proszę pamiętać, że akcja „Królestwa Kryształowej Czaszki” dzieje się w latach pięćdziesiątych, a więc minęło 20 lat od ostatnich przygód Indiany. On też się postarzał. Harrison Ford jednak nie czuje się staro. Wręcz przeciwnie, jestem w świetnej formie, mam dobrą kondycję i wciąż lubię grać w filmach, w których muszę biegać, skakać, brać udział w dynamicznej akcji. Takie role bardzo lubię. Dopóki ludzie będą chcieli mnie oglądać w takich rolach, z przyjemnością będę je grał. Pyta pan o sceny kaskaderskie w „Królestwie Kryształowej Czaszki”. Tak bym ich nie nazwał. Były to precyzyjnie zaplanowane zadania, wymagające dużej sprawności fizycznej.
Ale generalnie jest Pan typem ryzykanta?
– Ryzykanta? Chyba nie. Lubię wyzwania, ale tylko wtedy, gdy mam świadomość, że im sprostam. Gdy proponują mi coś ryzykownego do zagrania, odmawiam. Odmówiłem na przykład roli Roberta Kennedy’ego.
Ale miał Pan wiele wypadków na planie, szczególnie podczas kręcenia „Ściganego”?
– Podczas kręcenia „Ściganego” zerwałem ścięgno w nodze i potem kulałem podczas zdjęć. Miałem zerwane ścięgno również podczas kręcenia pierwszej części Indiany Jonesa. Podczas drugiej części nabawiłem się przepukliny i potrzebna była hospitalizacja.
Podobno podczas realizacji jednego z filmów stracił Pan też zęby. To prawda?
– Tak, podczas realizacji serialu „Gunsmoke”. Upadłem na rower i straciłem przednie zęby. Gdybym siedział w biurze, pewnie tych zębów bym nie stracił. W aktorstwie trzeba być aktywnym fizycznie i niekiedy przytrafiają się wypadki, niekoniecznie podyktowane ryzykiem.
Co było najtrudniejsze w filmach o przygodach Indiany Jonesa?
– Utrzymać kapelusz na głowie, aby nie spadł w scenach akcji. (śmiech)
W „Królestwie Kryształowej Czaszki” partnerowała Panu Cate Blanchett. Plotka mówi, że trudno się z nią współpracowało. To prawda?
– Nieprawda. To wspaniała aktorka i bardzo dobrze mi się z nią grało. Świetnie wypadła w swojej roli. Zresztą, wszyscy świetnie wypadli. To typowe dla Spielberga. W jego filmach wszystko musi być najlepsze. Nawet jedzenie na planie.
Podobno zupełnie przypadkowo zaczął się Pan wcielać w postać Indiany Jonesa. Rzeczywiście?
– Do tej roli planowany był Tom Selleck. Miał podpisany kontrakt z telewizją, więc go nie puścili. Gdy z propozycją zadzwonił do mnie George Lucas, nie wiedziałem o Tomie Sellecku. Przeczytałem scenariusz, spodobał mi się. Steven Spielberg, którego wcześniej nie znalem, zaakceptował mnie i tak zaczęła się przygoda z Indianą. Zawsze świetnie się bawiłem grając go.
Indiana Jones… Skąd to imię i nazwisko?
– Nie mam pojęcia, skąd George Lucas wziął to nazwisko. Natomiast imię wzięło się od imienia jego ówczesnego psa.
Jak Pan sądzi, co na przebieg Pana kariery miało najistotniejszy wpływ: talent, praca czy szczęście?
– Szczęście. Owszem, do każdej roli podchodzę bardzo poważnie, profesjonalnie, daję z siebie tyle, na ile mnie stać, ale bez udziału szczęścia nie odniósłbym sukcesu. Znam zdolniejszych od siebie, którzy w tym zawodzie nie zrobili kariery, właśnie z powodu braku szczęścia. Można też mieć szczęście, a nie mieć talentu, wówczas jest to tragedia.
W „Wydziale zabójstw” zagrał Pan rolę komediową. Przedtem raczej nie ujawniał Pan swojego poczucia humoru na ekranie?
– Ujawniałem, ale na mniejszą skalę. Mam poczucie humoru i lubię się śmiać. Bardzo chciałem zagrać w komedii i dlatego scenariusz „Wydziału zabójstw, Hollywood” zaakceptowałem już po przeczytaniu dwudziestu kilku stron. Był to wyjątek, ponieważ zawsze dokładnie czytam scenariusz, rozważam wszelkie za i przeciw, zanim podejmę decyzję.
Grając w filmie chce Pan mieć wszystko pod kontrolą?
– Co to znaczy, mieć wszystko pod kontrolą? Ja po prostu na planie myślę, a nie tylko wykonuję polecenia. Nie wszystkim reżyserom to odpowiada i dlatego nie ze wszystkimi pracuję. Na początku niewłaściwie podchodziłem do swojej pracy. Właściwie wykonywałem tylko rozkazy. W „American Graffiti” zacząłem się stawiać i cokolwiek proponować. Od tego momentu chcę mieć wpływ na to, co robię, dla dobra swojego i całego przedsięwzięcia. Reżyser musi wiedzieć, że pracuje z rozumnym człowiekiem, a nie kukłą.
A więc rzeczywiście w „American Graffiti” miał Pan konflikt z George’m Lucasem? Dotyczył włosów?
– To nie był konflikt. George po prostu chciał, aby mój bohater miał krótkie włosy. Od pewnego czasu nosiłem długie, więc nie godziłem się na ten pomysł. Proponowałem też, aby mój bohater nosił kowbojski kapelusz. George kupił moje pomysły. Pierwszy raz zostałem wysłuchany.
Osiągnął Pan już chyba wszystko. Czy jeszcze czegoś Panu brakuje?
– Prywatności…
Sława Pana męczy?
– Ogranicza swobodę, ponieważ każdy mój krok śledzą paparazzi, każdy chciałby wiedzieć o mnie wszystko. Dlatego też uważam, że anonimowość jest czymś fantastycznym. To moja wielka tęsknota.
Wielu wybiera aktorstwo właśnie po to, aby nie być anonimowym…
– Wybrałem aktorstwo, ponieważ chciałem za pomocą siebie opowiadać ciekawe historie. Oczywiście, sławnym chce się być, choćby dlatego, że łatwiej cokolwiek załatwić. Ale bezustannie być pod obstrzałem paparazzi? To naprawdę męczy. Dlatego też unikam bankietów, uroczystości. Jeżeli tylko mogę, zamykam się w swojej prywatności.
Znajduje ją Pan wysoko, w chmurach?
– O, tak. Uwielbiam latać. W chmurach człowiek jest sam na sam ze swoimi myślami. To wspaniałe przeżycie. Nie jestem jednak osobnikiem, który na co dzień buja w chmurach, żyje w oderwaniu od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie. Stoję mocno na ziemi i cenię normalność. Poza lataniem uwielbiam jazdę na motocyklu, grę w tenisa. Mój instruktor na korcie potrafi dać mi nieźle w kość. Dzięki temu mam kondycję i mogę grać w filmach akcji. (śmiech)
Czy Pana partnerka Calista Flockhart daje się namówić czasami na towarzystwo w samolocie?
– Tak, czasami wspólnie sobie latamy nad Ameryką. Uwielbiamy ze sobą spędzać czas. Niekiedy spacerujemy sobie po parku, i to nawet dość często. Czasami leniwie spędzamy czas przed telewizorem. Niekiedy wspólnie gotujemy. Jesteśmy bardzo szczęśliwą parą.
Jesteście parą od bardzo dawna, ale dopiero w 2010 roku postanowiliście zalegalizować wasz związek?
– Tak, sięgnęliśmy po ten papierek, który właściwie nic nie zmienił. Po prostu, któregoś dnia, bez żadnej przyczyny, postanowiliśmy się pobrać. To była decyzja zupełnie spontaniczna.
W domu wszystko Pan sam naprawia?
– Tak, i to z wielką ochotą. Zawsze lubiłem majsterkować.
W Hollywood zdobył Pan uznanie jako stolarz?
– To śmieszna historia. Nigdy nie byłem zawodowym stolarzem. Po prostu, kupiłem dom, który bezustannie remontowałem. Sąsiad zauważył, że wychodzi mi to całkiem nieźle i polecił mnie Sergio Mendesowi, który szukał fachowca do budowy studia nagraniowego. Potrzebowałem pieniędzy, więc podjąłem się tej pracy. Takich prac było wiele. Realizowałem projekty bogatych ludzi.
I poprzez te znajomości trafił Pan do aktorstwa?
– Co jakiś czas brałem udział w castingach. I dostawałem małe rólki w filmach. Gdy pracowałem nad wejściem do nowego biura Francisa Forda Coppoli, napatoczył się George Lucas i powiedział mi, że pracuje nad filmem. Tak trafiłem do „Gwiezdnych wojen”. Potem to już poszło.
Z tego co Pan mówi, wnioskuję, że od dziecka marzył Pan o aktorstwie. Mam rację?
– Nie. Wychowałem się na przedmieściach Chicago i długo nie wiedziałem, co chciałbym w życiu robić. Zdecydowałem się na filozofię. Ale tak naprawdę nie widziałem siebie w roli robiącego karierę na uczelni. W college’u jednak odkryłem aktorstwo. Fascynowała mnie możliwość opowiadania ludziom różnych historii za pomocą siebie, ale publiczne występy mnie przerażały. W 1964 roku wyjechałem do Los Angeles. Chciałem występować w serialach telewizyjnych, ale w filmie siebie nie widziałem, ponieważ uważałem, że jest wielu bardziej utalentowanych ode mnie. Od „Gwiezdnych wojen” wszystko się zaczęło.
No tak, ale potem zagrał Pan wiele wspaniałych ról. Czy zdarzyło się, że którąś z nich żył Pan szczególnie i z planu zabierał do domu?
– Każdą rolą żyłem bardzo szczególnie, ale tylko na planie. I na planie ją zostawiałem. Aktorstwo traktuję jak rzemiosło, bardzo technicznie, i nigdy nie mam poczucia, że staję się taki, jak grana przeze mnie postać. I powiem panu szczerze, że większy wpływ na moje samopoczucie, które mogę zabrać do domu, ma atmosfera na planie, efekt pracy danego dnia, niż to co grałem.
Proszę powiedzieć Czytelnikom Imperium Kobiet, czy aktorstwo Pana zmieniło?
– Czas mnie zmienił. Kiedyś nie umiałem panować nad swoją gwałtownością. Dziś umiem. Kiedyś byłem nadętym sztywniakiem. Dziś jest we mnie sporo luzu i poczucia humoru.
A czy czuje Pan upływ czasu?
– Wiem, że nie jestem już nastolatkiem, ale niewiele myślę o starzeniu się. Mam dobre geny, jestem człowiekiem bardzo aktywnym i gnam do przodu.
Rozmawiał: Bogdan Kuncewicz
Tekst pochodzi z portalu www.planetakobiet.com.pl