Wywiad z Gwiazdą: „A. Pągowski – mówią, że to marka…” – wywiad z Andrzejem Pągowskim
– Na festiwalu designu w Łodzi, znalazłem się wśród młodych ludzi, dla których byłem dinozaurem. Niektórzy nie wiedzieli, że jeszcze żyję. O pełnej dylematów, choć dającej satysfakcję pracy grafika opowiada Andrzej Pągowski.
– Na festiwalu designu w Łodzi, znalazłem się wśród młodych ludzi, dla których byłem dinozaurem. Niektórzy nie wiedzieli, że jeszcze żyję. O pełnej dylematów, choć dającej satysfakcję pracy grafika opowiada w wywiadzie Andrzej Pągowski.
Krótkie CV. Imię i nazwisko, pseudonim artystyczny?
– Andrzej Pągowski, pseudonimu nie używam.
Bo Pągowski to marka?
– Tak czasami mówią.
Płeć? Nie wątpię, że męska, ale jednak są z tym jakieś nieporozumienia.
– Ona nie jest całkowicie męska, bo o ile mi wiadomo, to stuprocentowy mężczyzna powinien mieć męskie towarzystwo, z którym chodzi na mecze, do knajpy, na piwo… A jak przychodzi na imprezę, to siada z kumplami, a żona po drugiej stronie z koleżankami. Nie siedzę z kumplami popalającymi cygaro, rozprawiając o tym, w co zainwestować… Siedzę po drugiej stronie, rozmawiając z kobietami o sprawach, które je interesują. Tak więc, w zasadzie jest wszystko w porządku, natomiast mentalnie, kobieta jest mi bardziej bliska jako partner, w szerokim tego słowa rozumieniu.
Słyszałam, że wojsko zwątpiło w Pana płeć męską.
– Tak. Ponieważ krążyłem po Polsce w czasach studenckich. Studiowałem w Poznaniu. Mieszkałem w Warszawie. Komisja wojskowa szukała mnie w Warszawie, potem w Poznaniu. Kiedy chcieli mnie łyknąć ponownie, już byłem w Warszawie. Wreszcie doszło do uporządkowania dokumentów. Pani, która to załatwiała, zagubiła się w tych licznych papierach i skreśliła niewłaściwą rubrykę. W książeczce wojskowej zostałem przeniesiony do rezerwy kobiet. Po latach, przypadkiem, inna urzędniczka odkryła tę pomyłkę, wcześniej nie zwróciłem na to uwagi. Ciekawe, jak by to było na wypadek wojny?
Kolejne pytanie w CV – żonaty?
– (bez namysłu) Dwa razy, dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa i dwoje z drugiego. W obydwu związkach bardzo szczęśliwy. Pierwszy związek studencki, młodzieńczy i z czasem, w życiu realnym jakoś nie wytrzymał. Drugi, już bardziej dorosły, dojrzały i cały czas bardzo ekscytujący. Z pierwszą żoną utrzymuję dobre kontakty, nasza córka pracuje w mojej firmie, agencji reklamowej. Dla mnie jest najważniejsze, że udało się nam wszystkim, tych dwóch światów nie pogubić. One cały czas harmonijnie funkcjonują w moim życiu. Nie są konkurencyjne i nie generują ciągłych konfliktów. Kiedy mówię Agnieszce, że pojadę na Wigilię do pierwszej żony, to ona przyjmuje to naturalnie. Wie, że taka jest nasza sytuacja. My po prostu to wiemy i nam udaje się godzić te dwa światy. Wielu znajomych, którzy rozwiedli się, mają z tym gigantyczne problemy. Nieustanna walka. A najbardziej cierpią na tym dzieci. Pewien czeski psycholog głosi teorię, że dwa związki są rzeczą naturalną. Pierwszy, młodzieńczy, stymulowany biologicznym instynktem zachowania gatunku. Drugi, już dojrzały, wynikający ze spotkania osoby płci przeciwnej, podobnie postrzegającej świat. Ja byłem ewidentnie niedojrzały do pierwszego małżeństwa. Nasz związek był bardzo emocjonalny. Mieliśmy wzloty i upadki, ale nikt z nas, ani my, ani nasi znajomi, nie wątpili, że po studiach skończy się to małżeństwem.
A może należało poczekać…
– Jestem osobą stale goniąca do przodu, a Krystyna jest bardzo spokojna. Może nie wytrzymaliśmy wzajemnie odmienności swojego tempa funkcjonowania. Ale przyczyną zmiany partnerki życiowej nie był na pewno, taki często spotykany u mężczyzn problem, że muszę sobie znaleźć młodszą żonę. Nasz związek nigdy nie był mierzony takimi przesłankami. Ja miałem takich emocjonalnych związków z kobietami wiele. Ulegałem kobietom. Kobietom, które miały w sobie to COŚ… Jako artysta odbieram kobietę w sposób szczególny. Widzę jak marszczy nos, uśmiechając się, widzę jej kształty, ładne fragmenty sylwetki… można by mnożyć uroki kobiet. I ja to widzę i mówię kobietom, co mi się w nich podoba. Często są zdumione, bo słyszą, właśnie ode mnie, coś po raz pierwszy. Oczywiście, komplementowanie kobiety postrzegane jest często jako chęć romansu. Jest rzeczą oczywistą, że sto procent kobiet potrzebuje słyszeć na swój temat miłe rzeczy. Ale to od nich zależy co będzie dalej. Jestem bardzo bezpośredni i otwarty wobec kobiet i czuję, czy ta sytuacja prowadzi do łóżka, czy zostaniemy kumplami. Warto to sobie powiedzieć, po prostu powiedzieć, zablokować w odpowiednim momencie, wtedy rodzi się przyjaźń.
Ciekawie Pan mówi o sztuce romansowania, ale wróćmy jednak do tych dwóch formalnych pana związków. Mówi Pan, że świetnie one funkcjonują i koegzystują. Kto na to zapracował, jak to się stało?
– Niewątpliwie zapracowały na to obie panie. Oczywiście, one nie są przyjaciółkami czy koleżankami. Ale nie było żadnych rozgrywek dziećmi. Mam czwórkę dzieci i one się doskonale mieszają. Mamy dwie Wigilie, uczestniczę we wszystkich ważnych wydarzeniach dwóch rodzin i nie mam z tym problemów innych niż organizacyjne. Tego wiele osób będących w podobnej sytuacji mi zazdrości. To zasługa trzech pań, bo i starszej córki, której wiele zawdzięczam.
A Pan jakie ma w tym zasługi?
– Ja jestem trudny, gdyby one mi nie pomogły, to by to nam się nie udało. Dla mnie te obydwa związki są niezwykle ważne, bo przecież mamy dzieci. Jako ojciec wciąż dużo się uczę. Dzięki mojej starszej córce, z którą rozmawiam o jej dzieciństwie przez pryzmat doświadczeń z moimi młodszymi dziećmi, uświadamiam sobie, jak inne to było ojcostwo. A późne ojcostwo to jak botoks. Daje potężnego kopa energetycznego. Małe dzieci nie uwzględniają tego, że tata jest po pięćdziesiątce i chcą po prostu iść z nim grać w piłkę. I ja muszę iść z nimi w tę piłkę grać. Muszę dorównać, znacznie młodszym rodzicom ich rówieśników. Jestem do ich dyspozycji, nie siedzę na ławce. W dodatku moje dzieci, mimo znacznej różnicy wieku, a może dzięki niej, fantastycznie się ze sobą dogadują i bawią. To jest dodatkowa wartość w ich rozwoju. Ciekaw jestem, kiedy te maluchy – do końca się zorientują, dlaczego starsza siostra jest moją córką, a nie jest córką Agnieszki. Tych pytań spodziewam się sporo i muszę umieć mądrze na nie odpowiadać.
W następnym punkcie CV, zapytam o Pana zainteresowania.
– Kiedy pada takie pytanie o zainteresowania, o hobby, często człowiek wymyśla coś na siłę… Większość rzeczy, którymi się interesuję, które lubię i można by je nazwać hobby, wynikają ze sposobu mojego życia i pracy. Jeśli ktoś jest lekarzem, a interesuje się filmem, to się mówi, że jest to jego hobby. A ja interesuję się filmem, ponieważ robię plakaty do filmów. Oczywiście, zanim zacząłem robić plakaty, interesowałem się filmem. Na festiwalach filmowych pod nazwą KONFRONTACJE (odbywały się w czasach PRL, lata 70. i 80. raz w roku w Warszawie), mogłem obejrzeć mimo komunizmu wszystkie najwybitniejsze filmy świata. Czytam książki, bo robię do nich ilustracje. Słucham muzyki, bo robię okładki do płyt CD itd. Oczywiście trochę przesadzam, ale tak o tym myślę. Nie robię niczego na siłę, bardzo interesuje mnie życie.
Sportem, polityką nie interesuje się Pan?
– Nie. Oczywiście, jestem patriotą i jeśli jest jakiś ważny, międzynarodowy mecz, to oglądam. Chcę, żebyśmy wygrali i kibicuję. Ale nie mam szansy na długie kibicowanie, bo szybko odpadamy. Jako bardzo młody człowiek, dużo grałem w piłkę. W szkole podstawowej osiemdziesiąt procent wolnego czasu spędziłem na boisku. Pokolenie kadry Górskiego zachęcało do tego. Na STADIONIE DZIESIĘCIOLECIA grałem o złotą piłkę i zajęliśmy trzecie miejsce. Dzisiaj młodzież więcej czasu spędza przed komputerem. I dzisiaj polska gra komputerowa WIEDŹMIN święci triumfy na świecie. Mieliśmy z kim to zrobić. Młodzi są do tego przygotowani, oni mają w genach klawiaturę, animację…
Jest Pan pracoholikiem?
– Stale jest mnóstwo do zrobienia, a ja nie umiem zatrzymać się na jednym zadaniu. Jeśli się z żoną sprzeczamy, to z powodu nadmiaru mojej pracy. Ale nie umiem odmówić. Jeśli ktoś chce, żebym coś zrobił, to jest dla mnie potężna dawka adrenaliny. Ja rzadko sam sobie zadaję tematy. Najczęściej pracuję na zamówienie. Traktuję siebie na równi z piekarzem czy krawcem. Ja jestem grafikiem i to jest mój zawód. Jeśli ktoś mówi, że jestem artystą, w porządku, ja czuję się artystą, ale to jest mój zawód. Kiedyś traktowałem to, co robię, jako misję. Robiąc plakaty do filmów Wajdy, Kieślowskiego – tworzyłem. Teraz jest inaczej. Teraz moje prace powstają w kontekście wielu czynników, konfrontacji, rozmów. Od zamówienia poprzez kolejne projekty i ich przeobrażenia. Dogaduję się z klientem. Ale są oczywiście granice kompromisu. One są we mnie. Wtedy po prostu czuję, że nie mogę tego podpisać. Nie mogę pozwolić, żeby klient mnie osaczył.
Kiedyś pracował Pan dla polskiej edycji magazynu PLAYBOY.
– Tak, to była przygoda. Ale dla mnie liczą się dwie daty. Pierwszy mój plakat, wkrótce po studiach, do przedstawienia „Mąż i żona” A. Fredry w Teatrze Wielkim – oznaczał JESTEM, a potem wystawa „Miasto plakatów” w Warszawskiej Zachęcie – znaczyła ZMIENIAM SIĘ. Czuję, że się sprawdzam. Sprawdzam się tu, w kraju. Wiele osób, moich znajomych, znanych ludzi, którzy tu zdobyli popularność, wyjechało do USA. Niektórzy odnieśli nawet tam sukcesy, ale wracają, bo tu są rozumiani bardziej. Myślę, że oni to czują.
Wróćmy więc do tej dziedziny Pańskiej twórczości, najpowszechniej znanej, szeroko dostępnej. Mam na myśli plakat społeczny. Plakat o treści, który działa nie tylko ku radości i zachwytowi artystycznemu, ale ku głębszemu zastanowieniu. Został Pan w kraju, zna Pan wszystkie etapy jego przeobrażeń. Rozumie Pan społeczeństwo polskie i wie, jak do Polaków mówić, oddziaływać na poczucie smaku, ale i wartości.
– Do tego trzeba dorosnąć. Uświadomiłem sobie, że państwo bywa niewydolne, że nastąpiło ogromne zróżnicowanie społeczne. Zobaczyłem, że aby temu zaradzić powstają, jak grzyby po deszczu, fundacje i różne organizacje pozarządowe, które próbują coś zmieniać, pomagać niepełnosprawnym, chorym, ubogim… To dorastanie objawia się zastanowieniem, dlaczego jedni mają mniej, a inni więcej: szczęścia w życiu, talentu, powodzenia… Często sobie zadaję pytanie, co ja tu robię na tym świecie i po co ja tu jestem. Takie pytania pojawiają się wraz z dojrzewaniem, kiedy od życia już się coś dostało. Kiedy można się tym podzielić, być może spłacić jakiś dług. Dać pracę swoją na aukcję charytatywną, zaprojektować kampanię społeczną… Nie jestem osobą bogatą, żeby przekazywać znaczne sumy pieniędzy, ale jestem osobą bogatą talentem i pracą. Mogę tymi walorami wspierać ważne idee.
Kiedyś powstała, z Pana udziałem kampania społeczna, całkiem prywatna?
– No właśnie. Mój kolega Leszek Kaczoń, prezes Stowarzyszenia Reklamy Zewnętrznej, zaproponował, żebyśmy zrobili coś pożytecznego dla dobra większej społeczności. On dysponował nośnikami, które mógł udostępnić, a ja miałem głowić się nad tematem. Nic nie przychodziło mi do głowy. I wreszcie, podczas kolacji u znajomych, jeden z gości zwierzył się, że jego córka, bardzo młoda dziewczyna, wróciła z wakacji, po których okazało się, że jest w ciąży. Zrobiło to na mnie silne wrażenie. Ja też jeździłem na wakacje z dziewczynami, kochaliśmy się, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Poszedłem we wspomnienia. Przypomniałem sobie, jak kupowałem prezerwatywy, jak się wstydziłem i czekałem, żeby wszyscy klienci wyszli z apteki, żeby kupić. Paranoja. Pomyślałem sobie, że może nic się nie zmieniło. Że nadal te dzieciaki wstydzą się kupić, używać, może nie wiedzą? I tak powstał plakat i kampania JEST OK, NIE PĘKAJ. Wtedy coraz głośniej robiło się o AIDS, więc dopisaliśmy, że prezerwatywa chroni przed AIDS. Oczywiście, rozpętała się w mediach, do dziś nie rozstrzygnięta dyskusja, czy chroni czy nie chroni. Plakat mocno zaistniał i mam nadzieję, zrobił swoje.
Zaprojektował Pan też całą serię kampanii antynikotynowych.
– Współpracowałem z Towarzystwem Antynikotynowym z prof. Witoldem Zatońskim. Pierwszy plakat to był z hasłem ZGAŚ, ZANIM SAM ZGAŚNIESZ. Mój przyjaciel włożył sobie papierosy we wszystkie otwory w ciele, z wyjątkiem jednego i dał się sfotografować – to robiło wrażenie. Później trzeba było zrobić coś do dzieciaków, które coraz wcześniej zaczynają palić papierosy. Ministerstwo Zdrowia zamówiło plakat. Padały hasła „ mamo, tato nie pal przy mnie”… i temu podobne. Musiałem coś wymyślić. Głowiłem się, rysowałem. Trwało to dość długo. Nic mi nie wychodziło. I wreszcie, w rozmowie z żoną, usłyszałem od niej: wiesz co, przecież papierosy są do dupy. Eureka! Pognałem po draczne zdjęcie syna, takie w bejsbolówce. Przerobiłem modelowi twarz na dupę, w którą wetknąłem papierosa, hasło miałem gotowe i z tym projektem pognałem do ministerstwa. Było trochę zamieszania, ale ostatecznie minister zaakceptował. Pojawienie się plakatu na ulicach wywołało burzę pt.: jak tak można za państwowe pieniądze – dupa… W sejmie debata, oburzenie. Ale wszystko ucichło, kiedy w telewizyjnych Wiadomościach, w wywiadzie minister Żochowski powiedział: przecież wszyscy wiemy, że papierosy są do dupy. Plakat stał się plakatem kultowym. Do dzisiaj, co jakiś czas jest wyklejany. Pamiętam, że od wyklejaczy plakatów ludzie je kupowali, żeby powiesić sobie na ścianie. Potem zrobiłem jeszcze wersję z dziewczynką, na bazie zdjęcia mojej córki. Z badań wynikało, że oba te plakaty były niezwykle popularne i cała kampania bardzo rozpoznawalna, a co za tym idzie, skuteczna.
W tych plakatach ogromną rolę odgrywają teksty – celne, dowcipne, często kontrowersyjne. Są one również Pana autorstwa?
– Tak, te zabawy tekstowe są moje. Czasami ryzykowne. Bo potem zrobiłem plakat, na którym była twarz pięknej kobiety palącej papierosa. A podpis brzmiał: PALĘ, WIĘC ŚMIERDZĘ. Musiałem tłumaczyć się koleżankom, które mnie atakowały za ten tekst. Ale ponieważ kocham kobiety, po prostu chciałbym ich dobra i estetycznych z nimi skojarzeń. Nie da się ukryć, że palaczowi śmierdzi ubranie, włosy, z ust itd. Natomiast, jeśli dorosły człowiek, chce szkodzić świadomie swojemu zdrowiu, to jego wybór. W tej sprawie toczyłem z prof. Zatońskim długie polemiki. Corocznie nagradzaliśmy moimi grafikami osoby, które rzuciły palenie. Wręczał je kardynał J. Glemp.
Większość Pana plakatów wywoływało dyskusję.
– Była to dodatkowa ich siła oddziaływania i skuteczności. Ewidentną skuteczność osiągnął plakat z kijem bejsbolowym, podpisanym: SŁUŻY DO GRANIA, NIE DO ZABIJANIA. Bardzo częste były chuligańskie pobicia takimi kijami, które można było kupić w sklepach sportowych. Po moim plakacie odbyła się debata sejmowa, skutkiem której wprowadzono zakaz sprzedaży tych kijów. Ten projekt, następnie, kupili Niemcy, po incydencie dotkliwego pobicia chłopaka na ulicy we Frankfurcie. Potem były bardzo skuteczne, trwające długie miesiące, kampanie promujące zdrowie Fundacji: „Porozumienie bez barier”, Jolanty Kwaśniewskiej – takie, jak np. ZDĄŻYĆ PRZED RAKIEM. Mnóstwo kobiet uznało w wyniku tej kampanii, że warto robić mammografię, żeby uniknąć rozwoju choroby i podjąć leczenie, kiedy nie jest jeszcze za późno.
Żeby odejść od trudnych tematów, a pozostać przy kobietach, zapytam, czy nie sądzi Pan, że brakuje na rynku czasopisma erotycznego dla kobiet, na wzór i podobieństwo Playboya?
– Myślę, że nie. Bo co by miało być w tym czasopiśmie – goli faceci? To byłoby pismo dla gejów. Erotyczne artykuły kobiety znajdują w Playboyu, coraz częściej go kupują. Wzmaganie wrażeń erotycznych obrazem charakteryzuje mężczyzn. Mężczyzna jest wzrokowcem, podnieca się widokiem nagiej kobiety, chce kochać się przy zapalonym świetle, przed lustrem, zachwyca się szczegółami kobiecego ciała, mówiąc o tym – ośmiela i zachęca. Kobieta, bardziej niż widoku ciała mężczyzny, potrzebuje słów, dotyku, ważny jest dla niej nastrój, zapach, intymność. To prawda. Dużo jest teraz kobiet wyzwolonych, z potrzebą nowych doznań. One chodzą do sklepów erotycznych. Oglądają, często razem ze swoimi partnerami, bieliznę, akcesoria. Sex shopy są dzisiaj bardzo eleganckie, z fachowymi sprzedawcami, którzy doradzają. Czasami moje koleżanki proszą, żebym z nimi poszedł, bo same się wstydzą. Ale okazało się, że jestem rozpoznawalny, nie mogę więc pojawiać się tam z kolejnymi kobietami, bez narażania się na złośliwe komentarze. Ale ja chcę i muszę też o tej sferze życia wszystko wiedzieć, potrzebne jest mi to również do pracy.
Bo w Pana twórczości sporo jest erotyki.
– Moim zadaniem jest zatrzymanie wzroku na komunikacie. Erotyka jest jednym z tych elementów, które zatrzymują wzrok natychmiast. Jest oczywiście granica pomiędzy erotyką a wulgarnością. Bardzo cienka granica, której, moim zdaniem, nie przekraczam. Kiedyś była cenzura słowa, ale nie było cenzury na erotykę. Np. moje plakaty „Mąż i żona”, „Damy i Huzary”, „Dekameron”, „Sztuka kochania”, Łuk erosa”… zawierały ogromny ładunek erotyzmu. I w ogóle kapało wtedy od biustów, fallusów, tyłków. Teraz jest niepisana cenzura, nazywana protestem społecznym. Mówi się zaraz o moralności. Dzisiaj zrobiłem plakat do „Niebezpiecznych związków” i pojawiła się interwencja komitetu blokowego budynku, na którym wisiał baner z plakatem.
Jaka część ciała kobiety, w symbolice erotyzmu, inspiruje, kręci Pana najbardziej?
– Pupa, tak pupa najbardziej. Punkt docelowy! Ale biodra, biust. Biust też, Niedawno brałem udział, jako autorytet, w pokazie – jak dobierać biustonosze. Wiem coś na ten temat, bo moja żona ma duży biust, przy szczupłej sylwetce. Podobno Polki nie potrafią dobierać biustonoszy. Biust musi być ujęty i trzymany na odpowiednim poziomie, a nie gnieciony. Ten problem widać na ulicy. Sporo Polek ma obfite biusty i często one fruwają. Wszystko przed nami. Są już salony, w których profesjonalnie dobierane są biustonosze. Są też akcje uświadamiające wagę doboru odpowiedniego ujęcia biustu. Wiem, że taką akcję przygotowuje moja koleżanka, Dorota Wellman.
To teraz pomówmy o jedzeniu. Jakie ma ono, dla Pana, znaczenie?
– Na co dzień, z braku czasu, odżywiam się. Ale jedzenie jest znaczącym elementem intymności. We wspomnieniach naszego z Agnieszką narzeczeństwa, dużo jest w żywej pamięci zdarzeń, wspólnego przyrządzania i jedzenia różnych potraw. Zmienia się to z chwilą, kiedy pojawiają się dzieci. Jednak wszystkie rocznice świętujemy od lat biesiadując. Zwykle w ulubionej restauracji w Tokio. W warszawskiej restauracji „Tokio”. Kiedy tam dzwonię i zamawiam kolację, to pani Wanda już dobrze wie, co przygotować. Oczywiście sushi. Inne szczegóły domawiamy na miejscu. Lubię stałe miejsca, które już znam, znam personel, dobrze czuję się w takich miejscach.
Sam Pan gotuje? Coś, czasem?
– O nie, nie…
A herbatę, kawę, jajecznicę?
– Tak, sporadycznie tak. Uwielbiam jednak, jak mam już podane na talerzu.
Może być coś z kuchni polskiej?
– Uwielbiam kotlet schabowy z kapustą, mogę jeść codziennie.
Pora na alkohole. Jakie Pan preferuje?
– Jestem antyalkoholowy, praktycznie prawie nie piję. Nie potrzebuję alkoholu. Jeśli piję, to w niewielkich ilościach. Kieliszek wina do jedzenia, łyk piwa. Tak, łyk. Bo pierwsze dwa, trzy łyki piwa są najsmaczniejsze. Trzeba je zamawiać w małych butelkach lub małych kuflach. Pracując dla branży piwnej, dowiedziałem się i przekonałem, że właśnie te pierwsze, upragnione, chłodne łyki, z pianką są najlepsze. To się sprawdza.
Powiedział Pan, że nie potrzebuje alkoholu, co to znaczy?
– Ludzie piją dla poprawienia nastroju, pobudzenia, wyciszenia problemów życiowych. Ja to mam, bez alkoholu. Nigdy nie ciągnęło mnie do używek. Każda używka wydaje mi się zbyt dużą ingerencją w moje „ja”. W dodatku, nie mam wpływu na jej skutki, których mogę się potem wstydzić. Środowisko artystyczne lubi się napić, więc miewam z tym problem. Ale trudno, tak już mam.
Mężczyźni rywalizują z Panem o kobiety?
-Czasami. Kiedy któraś z pań zbyt często wtrąca, w rozmowie z mężem, moje nazwisko i powołuje się na moją opinię lub pogląd. Mam wtedy telefon interwencyjny. Ale to tylko żarty.
Maluje Pan kobiece akty.
– Bez twarzy lub na życzenie w pełnej odsłonie. Maluję też portrety. I zawsze staram się, żeby kobieta dobrze wyglądała. Staram się wydobyć to, co ma najładniejsze.
Ponad tysiąc grafik, projektów kampanii, plakatów, tych znanych, sławnych i tych, które są mniej znane. Jak to ogarnąć? Może zechciałby Pan zrobić coś w formie komiksu? Scharakteryzować swoją twórczość poprzez swoje dzieła, ich reprezentację. Tak, żeby pokazać drogę artysty i jego najważniejsze środki wyrazu.
– To ciekawe, bo pani proponuje coś, co w ubiegłym roku zrobiłem na festiwalu designu w Łodzi. Znalazłem się tam wśród młodych ludzi, dla których byłem dinozaurem.
A może autorytetem?
– Często autorytetem. Ale niektórzy nie wiedzieli, że jeszcze żyję. Na tym właśnie festiwalu opowiedziałem o swoim dorobku swoimi pracami. I spuentowałem tę dwugodzinną opowieść usprawiedliwiającym stwierdzeniem: teraz już widzicie, dlaczego tutaj przed wami stoję. Sam się zdziwiłem, ile tego jest. Spróbuję zrobić to i tym razem. W trochę innym ujęciu, ale spróbuję.
Dziękuję za rozmowę i obietnicę jej wizualizacji.
Rozmawiała: Bożenna Ulatowska
Tekst pochodzi z portalu www.planetakobiet.com.pl