Pierwszy tom trylogii „Samotny krzyżowiec” już w księgarniach!

Do księgarń trafił właśnie pierwszy tom trylogii „Samotny krzyżowiec” debiutującego tą powieścią polskiego autora, Marka Orłowskiego. „Miecz Salomona” to pełna historycznych szczegółów, przypominająca nieco uwspółcześnioną chanson de geste, opowieść o Rolandzie de Montferrat, rycerzu, który w Ziemi Świętej szuka odkupienia za dawne przewiny.

Jest rok Pański 1187 w Ziemi Świętej. Wojska krzyżowców ponoszą miażdżącą klęskę na wzgórzach Hittinu. Zwycięski sułtan Saladyn zdobywa większość ziem Królestwa Jerozolimskiego. Wielki mistrz templariuszy wysyła z sekretną misją poselstwo do Starca z Gór, wodza owianej złą sławą sekty asasynów. Wraz z braćmi zakonnymi podąża Roland de Montferrat, zwany Czarnym Rycerzem.

Co chce osiągnąć mistrz templariuszy, układając się ze skrytobójcami Starca z Gór? Dlaczego los pcha Rolanda do siedziby asasynów, gdzie ukryto wykuty przed wiekami niezwykły miecz, przeklęty przez demona?

Krzyżowcy i Saraceni, zbroczone krwią pola bitew, mroczne tajemnice starożytnej Jerozolimy, zaginione skarby króla Salomona, starotestamentowa magia – oto świat rycerza z Montferratu. Aby w nim przeżyć, samotny krzyżowiec musi stawić czoło nie tylko wrogim mieczom, ale też siłom nadprzyrodzonym.

Samotny Krzyżowiec. Miecz Salomona.
Autor: Marek Orłowski

Hrabia Rajmund przechylił się przez masywny krenelaż wieży i osłaniając oczy przed słońcem, patrzył w dół. Wąskim pasem lądu między brzegiem jeziora a wzgórzami jechał zastęp zbrojnych. W zachodzącym słońcu srebrnymi iskierkami błyskała stal. Byli jeszcze daleko. Wyłaniali się powoli z wylotu wąskiej, kamienistej doliny, jakby wypluwały ich gigantyczne usta. Podążali spokojnie naprzód, nie przynaglając koni na widok gościnnie otwartej bramy miasta. Przeciwnie, zdawać by się mogło, że ją ominą, jakby pełne rozkrzyczanych ludzi ulice, bazary, górujące nad nimi domy i wieże zamku były tylko mirażem, ulotnym widziadłem zawieszonym przez dżinny między niebem a ziemią ku omamieniu wędrowców.
– Saraceni, panie! Będzie dobry tysiąc koni! – Łucznik z wieczornej warty wbiegał po schodach tak szybko, że rękojeść miecza obijała mu się o klamrę pasa. – Jeszcze czas, by zamknąć wierzeje!
– Sam widzę – burknął hrabia – i wiem, że nie ma ich więcej nad siedem setek. A ty jak stróżujesz?! Na wieży nie było nikogo!
– Pobiegłem was szukać, panie – strażnik zaczął się usprawiedliwiać, ale umilkł i wyciągnął rękę, pokazując coś w oddali. – Tam, w środku ich szyku… Co to jest, na Boga?
– Rolandzie, masz młodsze oczy – w głosie hrabiego znać było niepokój. – Czekaj, niech podjadą bliżej. Powiedz, co mają zatkniętego na włóczniach?
– To ludzkie głowy – przez zaciśnięte zęby odrzekł Czarny Rycerz. – Zdawało mi się, że zawarłeś pokój z Saladynem, hrabio? A jednak widzę chorągwie mameluków, to chyba askari1 gwardii samego sułtana. Co robią w wojennym pochodzie na twoich ziemiach?
– Mamy pokój, tak – Rajmund wyłamywał palce, aż głośno trzaskały stawy – ale syn sułtana, Af-Afdal, prosił o pozwolenie na przemarsz przez moje ziemie jednego hufca. Chcieli dotrzeć pod Akkę – na zwiady – i wrócić przed zachodem słońca.
– Jak widać, dotrzymują słowa – sucho stwierdził Roland – słońce jeszcze nie zaszło.
– Dziwne, że jadą tędy, pod samymi murami Tyberiady. Spójrz, okrążają jezioro. A przecież nadrabiają drogi.
– Może chcieli, byś zobaczył, co niosą na grotach włóczni – gniewnie powiedział rycerz z Montferratu. – Czemu nie pchniesz posłańca, by wypytał ich wodza?
– Pojadę sam. Konia! – targająca panem Trypolisu wściekłość znalazła ujście w gromowym ryku. Gwałtownie odepchnął stojącego mu na drodze żołnierza i skoczył na strome stopnie wiodące w dół wieży.
– Jedź za nim, proszę. Nie poznaję go ostatnimi czasy i lękam się o niego – rycerz usłyszał za sobą głośny szept Eschiwy. Hrabina wyłoniła się jak duch z ciemnego otworu korytarza. Jej zatroskana twarz wyrażała więcej niż słowa. – I wybadaj, czegóż chcą zbrojni Saraceni u naszych bram.
To samo pytanie kołatało się po głowie Rolanda, gdy w kłębach kurzu galopował w stronę nadciągającego oddziału. Hrabia nie chciał eskorty, więc zaledwie we dwóch gnali wzdłuż kolumny arabskich wojowników. Tamci jechali czwórkami, obojętnie patrząc na pochylonych w siodłach Franków.
– Kto wami dowodzi? – krzyknął Rajmund, osadzając konia i zagradzając drogę czołowym jeźdźcom. Ci jednak spokojnie rozdzielili szyki i jechali dalej, jakby koń i dosiadający go rycerz byli tylko sterczącym na drodze kamieniem, który trzeba ominąć, by móc podążać dalej.
– Gdzie skrył się wasz wódz? – ostro zawołał Roland, podjeżdżając z boku. – Nie lęka się chyba dwóch ludzi? Kto prowadzi to wojsko?
– Z woli wielkiego sułtana Kairu i Damaszku i z łaski Proroka, pokój z nim, wojsko to prowadzę ja, Muzaffar ad-Din Kukbukri, ten, który wiedzie do boju lewe skrzydło armii prawowiernych! – Jeden z mameluków, szczupły mężczyzna w sile wieku, zatrzymał się obok chrześcijańskich rycerzy. Spod jedwabnego zawoju, którym okrywał głowę przed słońcem, zimno patrzyły czarne, lekko skośne oczy. Wyzywające spojrzenie, kolczuga misternej roboty i pięknie kanelowany hełm zdobiony złotem nie pozwalały wątpić, że to kabir amir, dowódca wysokiej rangi.
– Witaj, wodzu. Oby Bóg zachował cię w zdrowiu. Zechciej wytłumaczyć panu tych włości, czemu w czas pokoju ośmieliłeś się odbierać życie chrześcijanom – Czarny Rycerz mówił na pozór spokojnie, lecz tak naprawdę ledwie panował nad wściekłością. Pochylił się do ucha swego towarzysza i powiedział szeptem: – To jeden z najwyższych amirów Saladyna, słynny Błękitny Wilk. Na Boga i jego świętych! Co czyni na twojej ziemi?
– Jak śmiałeś? Jakim prawem? Przeklęci zdrajcy! – Ciskał się w furii Rajmund, patrząc na kołyszące się na drzewcach odcięte głowy. Niektóre z nich nosiły jeszcze zbryzgane posoką kolcze kaptury, z innych zdarto czepce razem z hełmami. Zastygła w czarne strupy krew plamiła trupią biel skóry. Gorąco wiosennego dnia zdążyło pokryć martwe twarze sinawymi cieniami rozkładu. Pokryte pyłem włosy były obcięte krótko przy skórze, natomiast na odrąbane szyje spadały pozlepiane w krwawe kudły brody, kołyszące się upiornie w takt ruchów długich drzewców.
Obaj chrześcijanie wiedzieli już, z kim starł się oddział mameluków.
Przejeżdżający obok wojownicy prowokującym ruchem unieśli włócznie, przez co makabryczne trofea zdawały się patrzeć z góry na otaczający je świat żywych, w swym majestacie śmierci obojętne już na jego troski.
– Jakub de Mailly! Marszałek rycerzy Świątyni… – jęknął pan Trypolisu, rozpoznając skrzepłe rysy pod jasnymi włosami. – A więc to templariusze…
– Nie tylko – wtrącił Roland, wpatrując się w inny czerep. – Widzę tam twarz Rogera de Moulins, wielkiego mistrza szpitalników.
– Hańba! – wybuchnął hrabia, odruchowo chwytając za miecz. – Zdrajcy!
Na surowej, poznaczonej bliznami twarzy saraceńskiego wodza nie drgnął nawet jeden mięsień.
– I czemuż to wołasz o zdradzie, chrześcijaninie? Af-Afdal, mąż godny czci, syn wielkiego sułtana, który zaprawdę jest panem przemyślnych planów i obfitym zdrojem przydatnych pomysłów, wysłał nas na zwiady w stronę brzegu morza. Za twoją, amirze Franków, zgodą – z naciskiem dodał Błękitny Wilk.
– Saladyn poręczył słowem, że wasze miecze pozostaną w pochwach, a mój lud i ziemia pozostaną nietknięte!
– I tak się stało. Nie spłonął nawet pasterski szałas, żaden wieśniak nie stracił jednej owcy ze swoich stad. Moi wojownicy potrafią słuchać rozkazów.
– Skąd więc te głowy?… A ci ludzie?! – dodał łamiącym się głosem Rajmund, gdy ujrzał otoczoną konnymi Saracenami gromadę pieszych. Spod pokrwawionych szmat, owiniętych na czołach, wyzierały oczy pełne strachu. Niektórzy kusztykali resztką sił, oparci na ramionach towarzyszy. Podarte kaftany wskazywały na frankijską piechotę. Na widok chrześcijańskich rycerzy rozległy się wołania o pomoc.
– To jeńcy – spokojnie wyjaśnił Kukbukri. – Poiliśmy konie w źródłach Cresson, jak je nazywają Frankowie. Wtedy z zaskoczenia uderzyli na nas wojownicy Templum oraz ci, których zwiecie szpitalnikami. Przywiedli też ze sobą zwykłych żołnierzy. Lecz Allach, który jest jedynym Bogiem, nie opuścił wiernych w potrzebie i pobłogosławił naszym mieczom. Ledwie kilku zbrojnych z czerwonym krzyżem na płaszczach zdołało ujść przed sprawiedliwością. Był wśród nich ich wódz, wielki mistrz Templum. Widzisz więc, że wszystko stało się z winy niewiernych. Czy i teraz zarzucisz mi zdradę, Rajmundzie at-Tripoli?
– To ten szaleniec de Ridefort, oby pochłonęło go piekło… – Rajmund mruknął pod nosem, po czym podniósł głos, zwracając się do amira mameluków: – Oddaj szczątki naszych rycerzy, byśmy mogli je godnie pogrześć. I puść wolno tych ludzi.
– To nasza zdobycz wojenna! – Kukbukri pokręcił głową. – A ci ludzie to nasi jeńcy.
– Wciąż mamy umowę!
– Już nie. Ale sułtan, oby Allach pomnożył jego dni, wciąż nazywa cię przyjacielem. I nadal pragnie, byś i ty myślał o nim życzliwie.
– Przekaż swemu panu, że po tym, coście uczynili, nie ma już pokoju między nami!
– On o tym wie. – Skinął głową saraceński dowódca. – Mimo to odejdziesz stąd wolny, amirze Rajmudzie. Ale twojego towarzysza nie obejmie łaska mojego władcy. Dołączy do tamtych niewiernych psów. Jako niewolnik.
– Dobądź tylko oręża przeciwko mnie – warknął Roland – a pożałujesz, że sam nie jesteś psem, który ucieka z podkulonym ogonem!
– Zginiesz za te słowa!
– Nie dziś – odparł Czarny Rycerz. Rozejrzał się szybko. Ze wszystkich stron otaczali ich wojownicy Błękitnego Wilka. Nie sięgnęli po broń, jednak było ich tylu, że starczyłyby im gołe ręce. Tymczasem smagła twarz wodza mameluków tak pociemniała od napływającej krwi, że stała się niemal czarna. Amir chwycił w dłoń rękojeść ciężkiego miecza, nie zdążył jednak wyciągnąć ostrza.
Rycerz przysunął się bliżej koniem i nagłym ruchem wyszarpnął zza pasa sztylet. Przycisnął ostrze do gardła Kukbukriego i zawołał na cały głos:
– Rozstąpić się! Daję słowo, że puszczę go wolno pod bramą Tyberiady! Ale wy ruszajcie dalej! Dajcie nam wolną drogę, a nie przeleję jego krwi. Jeśli nie ustąpicie, to przysięgam na Boga, że wasz amir nigdy już nie ujrzy minaretów Mekki! Choćby miał być ostatnim poganinem, którego zabiję!
Błękitny Wilk mamrotał coś wściekle, ale ostra jak brzytwa klinga nie pozwalała mu na głośne krzyki. Jego wojownicy, wprawdzie niechętnie, ale jednak ruszyli w dalszą drogę. Oglądali się za siebie, zaciskali ręce na rękojeściach mieczy, ale oddalali się z wolna.
– Jedziemy, hrabio – ponaglił towarzysza młody rycerz, ani na chwilę nie odrywając sztyletu od szyi Saracena. – A ty z nami. Prowadź konia równo, bo jeśli czegoś spróbujesz, otworzę ci drugie usta, byś mógł jeszcze głośniej wzywać Allacha!
Spomiędzy zaciśniętych zębów jeńca wydobył się zwierzęcy warkot. Spojrzenie mogłoby pewnie zabić, ale pogromca mameluka nie zwracał na to uwagi.
– Nie wiem, czy łatwo zdobywasz przyjaciół, Rolandzie, ale wrogów na pewno. Pewnie masz ich wielu – zauważył Rajmund, zawracając wierzchowca.
– Nie dbam o to. – Rycerz z Monferratu wzruszył ramionami. – Podobnie jak templariusze, zwykłem ich liczyć po walce. Obejrzyj się. Pilnuj lepiej naszych pleców. Mamelucy mogą zechcieć odbić swego wodza.
– Jesteśmy już w zasięgu zamkowych łuczników – hrabia odetchnął z ulgą.
– Tutaj więc się rozstaniemy – młody krzyżowiec rzucił Kukbukriemu. – Jedź do swoich ludzi i opuście tę ziemię. Słońce, jak widzisz, zachodzi i twój czas się kończy. A Saladynowi powiedz, że krew pomścimy krwią. Lepiej by dla nas było, gdybym odebrał ci życie, ale dałem słowo i nie mogę go złamać.
– Któregoś dnia cię zabiję! – wycharczał Błękitny Wilk, rozmazując na szyi stróżkę krwi sączącą się z przeciętej skóry.
– I po cóż czekać? Zrób to teraz! – roześmiał się Roland.
Saraceński wódz obejrzał się na wybiegających z otwartej bramy łuczników i wycedził coś wściekle. Szarpnął konia za uzdę i pogalopował w ślad za swoim oddziałem.
– Dziś jeszcze pchnę posłańców do Jerozolimy z wieściami dla Gwidona de Lusignan – powiedział Rajmund, wolno zsiadając z gniadego ogiera. – Sam także wkrótce wyruszę do Świętego Miasta. Uznam w Gwidonie króla, choć nie takiego władcę chciałem widzieć na tronie Królestwa! Nie czas jednak na spory. Czekają nas nowe zmagania z poganami, a mam przeczucie, że nie będą podobne do poprzednich.
– Wojna się kiedyś skończy – mruknął Czarny Rycerz, patrząc na niknących w oddali Saracenów. Nabite na włócznie głowy wyglądały z tej odległości jak czarne kropki na szkarłatnej wstędze nieba.
– Dla tych, którzy umarli, wojna nie kończy się nigdy – ponuro odparł hrabia.

100 najlepszych komedii według BBC

100 najlepszych komedii według BBC

Telewizja BBC Culture stworzyła listę 100 najlepszych komedii w historii kina. Na podium znalazły się filmy Wildera, Kubricka i Allena. Co ciekawe w zestawieniu dominują komedie z poprzedniego wieku. Który film wygrał? Jakie obrazy znajdują

Oceń ten artykuł:

1 gwiazdka2 gwiazdki3 gwiazdki4 gwiazdki5 gwiazdek (169 głosów, średnia: 4,76 z 5)
zapisuję głos...
Komentarze
  1. lilkawodna  10 lipca 2014 11:29

    Może być interesująca.

    Odpowiedz
  2. martucha180  10 lipca 2014 16:38

    Moje klimaty! Z chęcią przeczytam 🙂

    Odpowiedz
  3. bbo  10 lipca 2014 20:35

    Całkiem interesujące czytadło.

    Odpowiedz
  4. as_sa  24 lipca 2014 17:26

    Fragment zachęca do przeczytania całości

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany