„Przyszłam tu po sprawiedliwość, Wysoki Sądzie, nie po litość” – niezwykłe wspomnienia kobiety walczącej z państwową machiną
Wartka akcja, autentyczne dialogi, a przede wszystkim dystans i poczucie humoru autorki sprawiają, że kronikarski zapis – niewesołych w większości zdarzeń staje się doskonała okazją do poznania polskiej machiny urzędniczej.
Kim są podejrzani osobnicy usiłujący wyłudzić haracz, czego chce tajemniczy „kolorowy pan” trzymający w dłoniach różnobarwne paski niewiadomego przeznaczenia i jaką niechlubną historię i teraźniejszość próbują zataić przed najemcą kolejni właściciele lokali? W miarę zagłębiania się w kolejne karty opowieści czytelnik zaczyna zadawać sobie pytanie, czy aby na pewno pozostajemy jeszcze w orbicie wpływów państwa prawa, czy też jakaś tajemnicza siła niepostrzeżenie przeniosła nas na Dziki Zachód w czasy największego bezprawia.
Wartka akcja, autentyczne dialogi, a przede wszystkim dystans i poczucie humoru autorki sprawiają, że kronikarski zapis – niewesołych w większości zdarzeń – przedzierzga się chwilami nieledwie w powieść sensacyjną.
Zapraszamy do lektury: ku zadumie, nauce Fragmenty:
Na początku sierpnia 2003 roku otrzymałam kolejne wypowiedzenie umowy. Tym razem było to wezwanie do opuszczenia lokalu i oddania kluczy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Jako przyczynę podjęcia tak drastycznej decyzji właścicielka podała, iż do tej pory nie podjęłam żadnych kroków polubownego załatwienia sprawy dalszego najmu lokalu i „spłaty zadłużenia”. Zawarta tu również była groźba, iż w przypadku, gdy nie ureguluję zaległości i nie oddam kluczy, lokal zostanie zaplombowany, a wyposażenie zatrzymane do czasu spłaty zadłużenia. W wypowiedzeniu znalazła się także informacja, że jeżeli nadal będę uchylać się od żądań właścicielki, sprawa zostanie skierowana na drogę postępowania sądowego.
Na podjęcie przez właścicielkę kroków polubownego załatwienia tego problemu, liczyłam od chwili zatrzymania kwoty wynikającej z umowy ustnej. Ponieważ to ja byłam osobą, która w perfidny sposób została przez nią oszukana, istotnie nie chciałam pierwsza podejmować tego tematu. Cierpliwie czekałam, aż zrobi to sama. Z wcześniejszych doświadczeń wiedziałam, że dla niej „polubowne załatwienie” oznaczało tylko jedno: jeśli dam jej kwotę taką, jaką sobie zażyczy, to przez miesiąc lub dwa będę mogła w miarę spokojnie pracować. Moje tłumaczenia, że nie uzyskuję, aż tak wysokich obrotów, aby dokładać do czynszu tyle, ile wynoszą jej niezwykle wygórowane potrzeby, na nic się nie zdały. Czasem wydawało mi się, iż wreszcie to zrozumiała. Jednakże jej wyrozumiałość trwała bardzo krótko – tydzień, dwa, czasem miesiąc lub dwa i ponownie przychodziła po dodatkową kwotę, która nie miała nic wspólnego ani z umową pisaną, ani ustną. Jak długo mogłam to znosić i wciąż pożyczać albo nie płacić ZUS-u, VAT-u i wszystko dawać właścicielce?
(…)
I pomyśleć – dosłownie dwa wieczory przed otwarciem restauracji, gdy już prawie wszystko było przygotowane, przyszła właścicielka i bardzo nalegała, abym przyjęła ją do pracy w kuchni. Na szczęście miałam już pełną obsadę pracowników. Co byłoby w sytuacji, gdyby właścicielka lokalu była moją pracownicą? Nawet nie chcę o tym myśleć!
Wracając do ostatniego wypowiedzenia umowy, ucieszyłam się jej groźbą wniesienia do sądu pozwu przeciwko mnie. Właśnie na to czekałam. Radca prawny już wcześniej pouczył mnie, że jeżeli zatrzymam właścicielce czynsz stanowiący umowę ustną, to ona czując się pokrzywdzona, powinna wnieść pozew do sądu o ustalenie nowej kwoty czynszu. Pozwu do sądu jednak nie wniosła. Zamiast tego wolała nadal straszyć mnie wraz ze swoimi straszakami z marginesu społecznego. Na trzeci dzień po otrzymaniu tegoż wypowiedzenia podjeżdżając pod zakład, zauważyłam, że na szybie w drzwiach wisi jakaś kartka. Podeszłam bliżej i przeczytałam: „Lokal zaplombowany przez właścicielkę”. Poniżej widniała data i jej podpis. Chciałam otworzyć drzwi. Klucz, niestety, nie wszedł do zamka. Schyliłam się, by zobaczyć, co się stało i zauważyłam, że w zamku coś jest. Poszłam sprawdzić wejście od strony zaplecza – tam było tak samo. Zadzwoniłam po znajomych z prośbą o pomoc. Okazało się, że do zamka wbity jest gruby drut, tak żeby nie można było go wyjąć. Kartkę zdjęłam. Z zamkiem było gorzej. Zadzwoniłam na policję i domagałam się przyjazdu. Gdy już zrozumiałam, iż nie mam najmniejszej szansy na przyjazd policji, zapytałam, czy właścicielka miała prawo postąpić w ten sposób bez wyroku sądu.
– Jak najbardziej – powiedział dyżurny funkcjonariusz. – Jeżeli ktoś nie płaci czynszu, to właściciel ma prawo podejmować różnego rodzaju działania, w celu odzyskania swojej własności.
Słysząc te słowa miałam wrażenie, jakby funkcjonariusz był doskonale poinformowany o sprawie i tylko czekał na mój telefon.
– Ale ja, proszę pana, nie mam zaległości w płaceniu czynszu – przekonywałam go. – A jeżeli właścicielka uważa, że jestem jej coś winna czy zamiast dopuszczać się takiego czynu, nie powinna raczej wnieść do sądu pozwu przeciwko mnie?
– Przykro mi, ale niestety nie mam prawa się wtrącać – odpowiedział funkcjonariusz. – Ale… – mówił dalej – jeżeli są w środku pani rzeczy, to ma pani prawo poczynić takie działania, które umożliwią pani wejście do środka i zabranie je stamtąd.
– Jakim sposobem? – zapytałam.
– Wszystko jedno – uświadamiał mnie. – Może pani na przykład rozbić szybę albo wyważyć drzwi. Z tym, że szkodę musi pani naprawić na koszt własny.
– Dziękuję panu, zaraz będę działać…
Po tej rozmowie najpierw należało zastanowić się, jak to zrobić, żeby dostać się do środka lokalu i nie ponieść przy tym zbyt wysokich kosztów.
– Najprościej byłoby iść do właścicielki i dać kasy tyle, ile sobie życzy, wtedy jej „ekipa” w mgnieniu oka usunęłaby przeszkodę – doradzali znajomi, żartując.
Doskonale wiedziałam, że jej działania właśnie do tego zmierzają. Jednakże nadal byłam nieugięta i także tym razem kasy nie otrzymała. Zatrzymując właścicielce umówioną kwotę czynszu, spodziewałam się z jej strony, innego podejścia do tego problemu. Z tego powodu nie zamierzałam ulegać jej ohydnym groźbom. Za długo pozwalałam wodzić się za nos, wciąż licząc na lepsze jutro i mając nadzieję, że skończy wreszcie z wyciąganiem ode mnie tych kosmicznych kwot.
***
Pewnego pochmurnego, jesiennego dnia, w samo południe, właścicielka przyszła do lokalu z całkiem innym mężczyzną. Był to pan w średnim wieku. Sprawiał wrażenie osoby bardziej profesjonalnej w tym, co robił, aniżeli „ekipa”, z którą pojawiała się do tej pory. Miał na sobie koszulę w kolorowe kwiatki i podobne spodnie, wszystko przystrojone w ćwieki, frędzle, paski. Na odkrytych częściach ciała widniały liczne tatuaże. W jednej ręce trzymał kilka kolorowych pasków, którymi przez cały czas wymachiwał.
Oboje stanęli przy bufecie i bardzo miło zapraszali mnie do stolika na rozmowę. Byłam wówczas zajęta i oznajmiłam, że podejdę za chwilę. Nagle jeden z klientów zawołał, abym nie wychodziła na salę konsumpcyjną. Od razu domyślił się, do czego mogą służyć kolorowe paski trzymane przez „kolorowego pana”, a których ja jeszcze nie zdążyłam zauważyć. Właścicielka z „kolorowym panem” usiedli przy stoliku i cierpliwie na mnie czekali. Wiedziałam już, że coś się święci.
– Co państwo sobie życzą? – zapytałam po chwili, nie wychodząc zza bufetu.
Bardzo nalegali, bym podeszła do stolika. Stanowczo odmówiłam wyjścia na salę.
– Przy bufecie także możemy porozmawiać, ja w tej chwili pracuję i na siedzenie nie mogę sobie pozwolić – wyjaśniłam im nad wyraz uprzejmie.
Wtedy oboje wstali od stolika. Właścicielka podeszła do bufetu. „Kolorowy pan” natychmiast skierował się w moją stronę, chcąc wejść za ladę. Jednakże pracownik wraz z kilkoma klientami, którzy już wcześniej przesiedli się do stolika znajdującego się najbliżej bufetu – zastawili mu przejście. Przez dłuższy czas trwała walka, by nie wpuścić go za bufet. „Kolorowy pan” za wszelką cenę chciał dosięgnąć mnie swoimi paskami. Zapewne oboje spodziewali się, że jeśli mnie zwiążą, natychmiast wyciągnę żądaną przez właścicielkę kwotę. Gdybym wcześniej na ich życzenie wyszła na salę konsumpcyjną, bez trudu zrealizowaliby swój zamiar. Niestety, klienci pogmatwali im plany.
Ponieważ „kolorowy pan” nie mógł wejść za bufet, wygłosił swe „wspaniałe przemówienie” do mnie, prosto z sali konsumpcyjnej, wymachując nerwowo kolorowymi paskami. Posługiwał się takimi wulgaryzmami, jakich w swoim pięćdziesięcioletnim żywocie jeszcze nie słyszałam. Nie jestem w stanie ich powtórzyć, gdyż nawet nie próbowałam zapamiętać sobie tych „nowych” słówek. Zrozumiałam jedynie, że daje mi dwie godziny na wyprowadzenie się z lokalu.
– Jak nie – zagroził – natychmiast dzwonię po „swoją ekipę” i w ciągu dwóch minut wyniosą wszystkie pani rzeczy na chodnik!
Atmosfera w lokalu stawała się coraz bardziej napięta. Klienci podnosili głowy do góry i słuchali przedmowy „kolorowego pana”. Ten monolog trwał dwie godziny, może dłużej, z krótkimi przerwami. Zamieniał kilka słów z właścicielką i kontynuował swoje wywody. Pracownik w tym czasie wydzwaniał po policję. W słuchawce telefonu słychać było tylko głos automatycznej sekretarki, po czym następowała długotrwała cisza… i tak w kółko… Nie mogłam uwierzyć w to, że nikt nie odbiera telefonu i kilka razy sama próbowałam się dodzwonić. Także bezskutecznie. Dyżurka policji w tym czasie była po prostu nieczynna. Nie było więc najmniejszej szansy na pojawienie się kogokolwiek z policji.
Wydarzeniu temu towarzyszyły – rzecz jasna – niesamowite emocje. O wiele większe aniżeli podczas wcześniejszego nachodzenia mnie przez właścicielkę ze „stałą ekipą łazików”. Przez cały czas nie pozwalałam się sprowokować i starałam się nie ulegać presji tego mężczyzny. Nie udało mu się mnie zastraszyć. Byłam wtedy tak zdesperowana, iż było mi wszystko jedno, co się stanie ze mną i z moim wyposażeniem. Pomimo ogromnego zdenerwowania, zdecydowanie i dobitnie zapewniłam go, że nie mam najmniejszego zamiaru wyprowadzać się z lokalu. Podkreśliłam, iż jestem związana umową najmu i fanaberii właścicielki ulegać nie będę. Wówczas wewnętrzny strach przeplatał się z obawą, że w końcu coś poważniejszego może się wydarzyć. Starałam się jednak zachowywać tak, aby nie zauważyli mojego zakłopotania.
Ten horror trwał długo. Nie jestem w stanie dokładnie określić, po jakim czasie ostatecznie się zakończył. W trakcie monologu tego mężczyzny do lokalu zaczęło schodzić się coraz więcej klientów i po chwili cała sala zapełniła się po brzegi. Przy stolikach nie było już miejsca, więc ostatni klienci pili piwo przy bufecie. Właścicielka z „kolorowym panem” porozglądali się, jakby chcieli jeszcze usiąść i zaczekać, aż ten tłum się przewali. Nie znaleźli jednak miejsca przy stoliku. Stojąc na środku sali, musieli wciąż przesuwać się z miejsca na miejsce. Wreszcie zauważyłam, jak oboje kierują się w stronę drzwi.
– Może pan już w tej chwili wezwać „swoją ekipę” i wynosić wszystkie moje rzeczy na chodnik, bo sama na pewno tego nie zrobię! – zawołałam za nim.
Oboje jak na komendę odwrócili głowy, spojrzeli na mnie wzrokiem jakby zawiedzionym i wyszli.
Może to, że nie uległam presji tego mężczyzny, nie było zbyt mądre z mojej strony, ale moja desperacja z pewnością bardzo mi pomogła. Od kiedy pamiętam, zawsze miałam tendencje do ryzykownych zachowań i oczywiście przeważała moja niczym niepohamowana ciekawość – co będzie dalej… polegnę czy żyć będę nadal…
Copyright by Danuta Kielar 2013
PROZA – WSPOMNIENIA
- ISBN: 978-83-7805-882-3
- Oprawa: miękka
- Format: 144×206 mm
- Liczba stron: 192