„Kazimierz Kaczor – nie tylko polskie drogi.” Fascynująca książka o barwnym życiu aktora
Kazimierz Kaczor, wybitny aktor teatralny i filmowy, postać niezwykła nie tylko ze względu na aktorski talent, ale i barwne życie. Kochany przez miliony Polaków m.in. za role Leona Kurasia w „Polskich drogach”, Jana Serce czy dźwigowego Zygmunta Kotka z serialu „Alternatywy 4” dzieli się po raz pierwszy najskrytszymi tajemnicami swojego życia.
Wywiad-rzeka, który w listopadzie trafi do księgarń, to pasjonująca podróż przez życie aktora. W rozmowie z Pawłem Piotrowiczem Kazimierz Kaczor z wdziękiem, humorem, ale i nie bez refleksji opowiada o swojej karierze, przyjaźniach i miłościach, sukcesach i rozczarowaniach. W książce nie brakuje barwnych i zabawnych anegdot z planów filmowych i scen teatralnych, wciągających historii z działalności opozycyjnej czy relacji z dalekich wypraw.
Kim naprawdę jest Kazimierz Kaczor?
Aktor dzieli się smakiem wspomnień z dzieciństwa i wczesnej młodości, przeżytych w niepowtarzalnym klimacie krakowskiej bohemy. Mówi o zawodzie, w którym był cenionym od początku, mimo iż dwa razy nie został przyjęty do szkoły aktorskiej, o wierności zasadom w czasach wszechobecnej działalności UB oraz o tym, jak życie pisało swój własny scenariusz, rzucając go po różnych miejscach, od Rosji, Armenii po USA. Opowiada także o zauroczeniu pękną Maszą, małżeństwie z Anią i Joanną oraz wielkiej miłości do pięknej żeglarki Bożenki, która trwa już 33 lata. Niewielu wie, że Kazimierz Kaczor odbył niezwykłą, pełną niespodzianek podróż morską z Elżbietą Dzikowską i Tonym Halikiem na Karaiby. Aktor opowiada także o tym, co znaczy list od Fidela Castro, gdy podróżników „wita” zgraja uzbrojonych mężczyzn. Kazimierz Kaczor nie ucieka od żadnego tematu – po raz pierwszy zdradza, jak naprawdę wyglądały okoliczności słynnej burzy wokół ZASP-u.
Prywatne archiwum
Książka zawiera niepublikowane dotąd fotografie, które odsłaniają przed czytelnikiem najbardziej prywatne wspomnienia aktora. Pojawiają się na nich nie tylko członkowie rodziny, ale i najwybitniejsze postaci polskiego kina i teatru.
Książkę poleca wiele znanych postaci:
Kazimierz to oczywiście przede wszystkim mój miły i ciepły kolega z dawnych lat, czyli z czasów Polskich dróg. Ale to również człowiek wielkiego formatu, mający szeroką wiedzę nie tylko na temat swojego zawodu, lecz także świata, żeglarstwa czy komputerów. Do tego obdarzony jest dużymi zdolnościami menedżerskimi, dzięki którym jako prezes ZASP-u potrafił nieco inaczej niż wielu kolegów spojrzeć na sprawy naszego środowiska, choćby prawa twórców. Bardzo wiele mu, jako aktorzy, zawdzięczamy. (Karol Strasburger, aktor)
Kazik Kaczor to wyjątkowa postać. Wspaniały aktor, świetny żeglarz, szczery przyjaciel, doskonały towarzysz podróży, dobry człowiek. Miałam okazję przekonać się o tych wszystkich jego cechach. Cieszę się, że zechciał się podzielić z nami swoimi wspomnieniami i refleksjami. Pasjonująca lektura. (Elżbieta Dzikowska, podróżniczka, reżyser i historyk sztuki)
Wielki, skromny aktor, wiarygodny w każdej roli. Jak chyba nikt inny w polskim kinie potrafi zagrać tak zwanego prostego człowieka, który staje się pełnowymiarowym bohaterem, zyskując podziw i sympatię widza. Szkoda, że ostatnio filmowcy rzadko sobie o nim przypominają. Ich strata. (Zdzisław Pietrasik, „Polityka”)
O autorze:
Paweł Piotrowicz (ur. 1976 w Głogowie) jest dziennikarzem muzycznym i filmowym, autorem blisko dwóch tysięcy publikacji, które pojawiły się między innymi na łamach „Filmu”, „Muzy”, „Premier”, „Machiny” i przede wszystkim portalu Onet.pl, z którym blisko współpracuje od 2007 roku.
Przeczytaj fragment książki:
Jak pan trafił do zespołu Teatru Starego?
Zygmunt Hübner zaprosił mnie na wieczór do teatru. Jako że byłem starostą, a on opiekunem roku, wydawało mi się to standardową wizytą. W pewnym momencie zapytałem, czy nie wie, kto z naszego roku mógłby się dostać do któregoś z teatrów. „A może pan jest kimś zainteresowany?” Rzeczywiście krążyli wtedy wokół nas dyrektorzy, proponując najrozmaitsze angaże. Hübner powiedział, że jest zainteresowany jednym panem. „To jest taki aktor, który rokuje nadzieje”. Poprosiłem, by podał jego nazwisko, gdyż może mógłbym mu coś podpowiedzieć, doradzić, umówić na rozmowę. „Sprawa jest dosyć łatwa. Ponieważ myślałem o panu”.
Byłem jedyną osobą z mojego roku, której Zygmunt zaproponował pracę w Teatrze Starym. Pierwszą moją premierą była Nie-Boska komedia w reżyserii Konrada Swinarskiego. Zanim jednak przystąpiłem do prób, czekał mnie bardzo ciekawy wyjazd zagraniczny.
Dokąd?
Do Związku Radzieckiego. To było lato 1965 roku. Gdy pełniłem funkcję w ZSP, zarządzając wyjazdami studenckimi, robiłem to na tyle dobrze, że nagrodzono mnie po dyplomie trzytygodniową wycieczką między innymi do Moskwy, Erywania, Soczi i Kijowa. Oczywiście zgodziłem się bez zastanowienia.
Wiele rzeczy tam widziałem, wiele zwiedziłem, byłem choćby na wystawie kosmicznej w Moskwie. Poznałem grupkę ludzi z Rygi, reprezentowali Rižskij Tieatr Russkoj Dramy, wystawiający sztuki w języku rosyjskim. Bardzo spodobała mi się wchodząca w jego skład Masza. Przepiękna dziewczyna, zjawiskowa, zgrabna, poruszająca się z gracją świadczącą o jakimś baletowym wychowaniu. Zamieniłem z nią parę zdań i okazało się, że leci z teatrem tam gdzie ja – do Erywania w Republice Armeńskiej. Ucieszyła się i zaprosiła mnie na przedstawienie, ciekawa mojego zdania na temat sztuki.
Sztuka zrobiła na mnie ogromne wrażenie, gdyż aktorzy w niej występujący perfekcyjnie opanowali rosyjski styl grania, tak zwane pierieżywanie. Wyglądało to nieprawdopodobnie prawdziwie, było pełne niezwykle głębokich emocji. No a szczególnie pięknie grała Masza.
Wieczorem wybraliśmy się wspólnie na spacer po Erywaniu, bardzo miły, pełen ciekawych tematów – rosyjski dzięki nauce w szkole miałem dość dobrze opanowany. Mieszkańcy miasta byli dla nas nadspodziewanie gościnni. Widząc, że jesteśmy obcy, co chwilę zapraszali nas, byśmy wstąpili do ich ogródków, napili się z nimi czegoś, porozmawiali. I pewnie tak by się stało, gdyby nie… Sasza.
Stoję sobie z Maszą przy czymś w rodzaju Cepelii, jakimś sklepie, w którym sprzedaje się najrozmaitsze wyroby sztuki ludowej, gdy nagle ktoś strasznie mocno wali mnie w plecy. Odwracam się, a tam stoi byczysko, niskie, krępe, z szerokimi barami. Atkuda ty?, pyta. Iz Polszy, odpowiadam. Iz Polszy? A s kakowo goroda? Ja mówię, że z Krakowa. I on mnie drugi raz wali. To ja go na to też gruch w plecy. On wyraźnie ucieszony: Haraszo, haraszo. Ormianie mają taki sposób witania – jeśli ktoś kogoś mocno klepnie, pokazuje, że jest jego kamratem. A „swój chłop” musi takie gruchnięcie odwzajemnić.
I tak od słowa do słowa Sasza dość stanowczo dał mi do zrozumienia, że trzeba odprowadzić Maszę do hotelu, gdyż on ma na ten wieczór wobec mnie inne plany. Tak więc zrobiliśmy. Sasza okazał się lotnikiem, który stacjonował ze swoją eskadrą w Balicach pod Krakowem. Latał na radzieckich migach. W Krakowie poznał Marię, w której był straszliwie zakochany, ale Marijka, jak mówił, go nie chciała. Spytał mnie nawet, czy jej nie znam. Niestety nie znałem. Zaprowadził mnie potem do restauracji, gdzie zapoznał z gronem kolegów. Wszyscy przyjęli mnie bardzo miło, choć rozmawiali po ormiańsku, gdyż rosyjski nie był tam mile widziany. Reszta wieczoru upłynęła na naprawdę ostrej popijawie – okazało się, że wcale nie miałem najsłabszej głowy w towarzystwie. Piliśmy tamtejszy koniak Ararat. Inne napoje też.
Następnego dnia o ósmej rano Sasza zapukał do moich drzwi i zaprosił na wycieczkę po Erywaniu, między innymi do rozlewni koniaków. Czas upłynął miło, ale strasznie chciałem się zobaczyć z Maszą. Liczyłem, że wieczorem przyjdę do teatru i znowu zabiorę ją na spacer. Okazało się jednak, że zostałem przez Saszę i jego kolegów zaproszony nad wysokogórskie jezioro Sewan, największe na Kaukazie. Nie mogłem odmówić. Wsieliśmy w moskwicza, wtedy samochodowy szczyt elegancji, i ruszyliśmy. Jezioro rzeczywiście piękne, z wysepką na środku, na której znajduje się klasztor. Na miejscu zjedliśmy jagnię, które wcześniej zarżnęli, na szczęście nie na moich oczach. Bardzo smaczne, wprawnie oskórowane i świetnie wypieczone.
Wieczorem wróciliśmy do Erywania. Pożegnałem się z Saszą, odświeżyłem co nieco i pobiegłem do teatru na przedstawienie Maszy. Już z nią wychodziłem, a tu znowu gruch… i Sasza zaprasza na kolejne spotkanie. Co było robić, poszedłem. Siedliśmy przy stole, podano szampana i kilka tabliczek czekolady. Wyrecytowałem im po polsku Inwokację z Pana Tadeusza, której wysłuchali z dużym zainteresowaniem, nagradzając brawami. Opowiedziałem też, tym razem po rosyjsku, o moim zachwycie Erywaniem, dodając, że żałuję, iż nie zobaczę bardziej egzotycznych miejsc jak Taszkent czy Samarkanda.
Następny dzień, ósma rano, kto puka? Oczywiście Sasza. I mówi: „Musimy się spieszyć”. „Ale gdzie?”, pytam. „Na lotnisko”. I wręcza mi bilet do Taszkentu i z powrotem. „O jedenastej wylatujesz”.