Danuta Gryka „Pół świata z plecakiem i mężem” – przeczytaj fragment książki!
Podróż dookoła świata – wielu o tym marzy, niewielu ma na to czas, a tylko nieliczni kiedykolwiek realizują takie marzenie. Pewnie dlatego, że za jednym zamachem to bardzo długo trwa. Danuta Gryka podzieliła sobie świat na porcje – wtedy jest łatwiej okrążyć Ziemię. Z Polski do Turcji, dalej do Nepalu, do Wietnamu, Australii, Nowej Zelandii, Ameryki Południowej… Dziesięć miesięcy przygody. Dziesięć miesięcy przemieszczania się autostopem, lokalnymi autobusami i koleją.
Dziesięć miesięcy i cały świat dookoła to trochę za dużo na jedną książkę. Dlatego ja też zrobiłem z tego dwie porcje: teraz dostają Państwo „Pół świata”, a następnym razem dostaną „Resztę…”.
„Chyba od zawsze marzyliśmy też o tym, aby Podróże stały się sposobem na życie. Żeby już nie trzeba było wybierać. Jednak poznaliśmy, że to cel niesłychanie trudny do osiągnięcia. Ale nie niemożliwy…” – napisali Danuta i Tomasz na swojej stronie internetowej. Więc podróżują. W 2005 wyruszyli na podbój świata, ale ostatecznie „ugrzęźli” na kilka miesięcy w Azji. Wrócili, napisali o tamtej podróży książkę, ale… wciąż marzyli o objechaniu całego globu.
Po trzech latach spakowali plecaki i wyruszyli znowu. Z Polski do Turcji, dalej do Nepalu, do Wietnamu, Australii, Nowej Zelandii… Jak sami piszą, „to było dziesięć miesięcy ciągłej i fantastycznej przygody, dziesięć miesięcy szkoły pokory i dziesięć miesięcy spełniania marzeń dzień po dniu”. Dziesięć miesięcy przemieszczania się autostopem, czasem lokalnymi autobusami czy pociągami. Dziesięć miesięcy spania w namiocie, w zagrzybionych hostelach albo u tubylców. Dziesięć miesięcy żywienia się zupkami z torebki. Ale przede wszystkim dziesięć miesięcy spotkań z ludźmi, podziwiania niezwykłych widoków, odwiedzania nieprawdopodobnych miejsc… Pierwszą część tej podróży opisali w tej książce. Czytając ją, przemierzamy wraz z nimi kolejne kraje, odwiedzamy parki narodowe, trochę pracujemy „na czarno”, chłoniemy otaczający świat wszystkimi zmysłami. Szukamy wyjścia z sytuacji, kiedy łódka nam „właśnie odpłynęła” albo kiedy podczas trekkingu w Himalajach rozsypują nam się podeszwy butów. Uruchamiamy pokłady wyobraźni, kiedy najpiękniejsze widoki toną w chmurach lub strugach deszczu. I powoli, niepostrzeżenie, zaczynamy planować własną podróż…
Źródło: Biblioteka Poznaj Świat
Wywiad z autorką znajdziesz w artykule:
Dalekie podróże – nie tylko dla bogaczy! Wywiad z autorką książki „Pół świata z plecakiem i mężem”
Przeczytaj fragment książki:
HIMALAJSKI TREKKING
Z żalem żegnamy się z Moniką, Rafałem i Januszem. Oni idą na szlak dookoła Annapurny, a my wybieramy trek king do Sanktuarium Annapurny. Wszyscy wykupujemy taki sam bilet wstępu do Parku Narodowego Annapurny w Nepal Tourism Board w dzielnicy Bhrikuti Mandap. Zostajemy w Katmandu dzień dłużej, chcąc zobaczyć jeszcze mandale, pieczołowicie usypywane na ziemi z kolorowego piasku. Mandala to motyw artystyczny, występujący głównie w sztuce buddyzmu. To harmonijne połączenie koła i kwadratu, gdzie koło symbolizuje niebo, zewnętrzność i nieskończoność, natomiast kwadrat – sferę wewnętrzną, to, co związane jest z człowiekiem i ziemią. Obie figury łączy punkt centralny, który jest zarówno początkiem, jak i końcem całego układu. Mandale – zarówno proces ich tworzenia, jak i niszczenia – służą medytacji. Obejrzeliśmy tradycyjną mandalę na Durbar Square (dużo mniejszą niż cztery lata temu…), a po drodze na poranny autobus do Pokhary natrafiliśmy na nietypową, uroczą mandalę z płatków kwiatów, ziaren kawy i różnych zbóż.
Jesteśmy już zmęczeni Katmandu. Z przyjemnością wsiadamy do autobusu, choć podróż do Pokhary przyjemnością nie jest. Wkrótce po wyjeździe z miasta napotykamy jakieś zbiegowisko – punkt kontrolny? wypadek? – nikt nie wie właściwie, o co chodzi. Półtorej godziny poślizgu. Mamy nadzieję, że w związku z obsuwą czasową nie będziemy już stawać po drodze na posiłek w drogiej restauracji. Ale nic z tego. To żelazny punkt programu każdego przewoźnika – dowieźć turystów do określonej knajpy, żeby dolary od białych spłynęły w odpowiednie kieszenie. Jak nie chcesz płacić, czekaj. No to czekamy. Tym razem mamy szczęście, bo obok stoją stragany, gdzie można kupić tradycyjny tani dal bhat i popić go colą. W końcu jedziemy dalej. Za oknem turkusowa rzeka, od czasu do czasu nakrapiana pontonami raftingowców. Głęboka dolina, a za nią ośnieżone szczyty Himalajów, ukazujące się od czasu do czasu ponad woalką z chmur. W wioskach dzieciaki grają w kartonową piłkę albo bujają się na bambusowych ogromnych huśtawkach. Jakaś dziewczynka skacze na bambusowej skakance. Wszędzie suszy się pranie: na domach, pod domami, na płotach, na drzewach, na mostach, na wystających z rzeki skałach. Mosty składają się zwykle z przerzuconych ponad nurtem drągów, na których osadzona jest metalowa konstrukcja-klatka. Nie wygląda to zbyt bezpiecznie. Ruch na drodze spory, mnóstwo kolorowych ciężarówek. Przydrożne rośliny pokryte są szarym pyłem. Przed samą Pokharą kolejny postój w przydrożnej restauracji. Dwieście kilometrów pokonujemy w siedem godzin.
W Pokharze miłe zaskoczenie. Spokój. Nie ma bandy nachalnych naganiaczy na dworcu autobusowym (Tomek – pamiętając poprzednią wizytę – na wszelki wypadek już był nastawiony bojowo). Korzystamy z propozycji miłego taksówkarza i jedziemy do jednego z kilkudziesięciu rodzinnych pensjonatów przy Lakeside. Okazuje się, że powstało sporo nowych obiektów noclegowych. Ceny niższe niż w Katmandu! Dokładnie odwrotnie niż cztery lata temu. Czyli ceny w Pokharze nie zmieniły się, za to w Katmandu wzrosły kilkakrotnie. Cena 100 rupii za Internet w Pokharze ostatnio wydawała nam się mocno wygórowana, teraz jest po prostu taka sama jak w stolicy. Siadamy na tarasie i wygrzewamy się w słońcu. Wciągamy pełną piersią czyste, rześkie, górskie powietrze. Teraz tu jest raj.
Przed wyjazdem z Katmandu spróbowaliśmy zarezerwować dwa ostatnie noclegi przed wylotem do Bangkoku w „naszym hosteliku” na Paknajol. Udało się. I to w tym samym pokoju, w którym mieszkaliśmy cztery lata wcześniej. W „Lilly” zostawiliśmy na przechowanie nadmiar naszego bagażu, chcąc go odebrać po powrocie z trekkingu, po czym podziękować grzecznie miłym gospodarzom i przenieść się na Paknajol. Taki był plan.
Siedzę w pokoiku w Pokharze, przeglądam szpargały z małego plecaczka i natrafiam na świstek przechowania bagażu z hotelu „Lilly”. Czytam, czytam i…
Widziałeś to? – pytam nerwowym tonem.
W sensie co? – pyta Tomek, wybity z kontekstu.
Świstek od bagażu.
No… A co?
– Takim małym druczkiem jest tu napisane, że jeśli ten, kto przechowuje bagaż, nie będzie już spać u nich w hotelu po powrocie z trekkingu, musi zapłacić 60 rupii za każdą sztukę bagażu za każdy dzień przechowywania…
Że co??
To co słyszysz. Przenosiny będą nas sporo kosztować.
– No to będziemy spać w „Lilly” jedną noc, a na ostatnią przeniesiemy się do…
– Zwariowałeś? Mam wrócić do karaluchów?
– Tyle nocy przeżyłaś, to przeżyjesz jeszcze jedną. Szkoda tylko, że już zapłaciliśmy zaliczkę za ten „nasz pokój”. Przeprowadzka na jedną noc jest totalnie bez sensu.
– Bez sensu jest to, że nie przeczytaliśmy warunków przechowywania bagażu! – nie wiem, czy jestem bardziej wściekła, czy załamana.
– Już się stało. Trudno. Zamiast lamentować, zadzwoń teraz do obu hoteli i ustal ostatecznie te noclegi. Żeby potem znowu nie było niespodzianek.
Ciąg dalszy nastąpi…
Szybko mamy się przekonać, że przesadziliśmy z ilością bagażu. Niby powinniśmy być mądrzy, bo to nie pierwszy nasz trekking, ale okazuje się, że pamięć ludzka jest zawodna. Dojechaliśmy z Pokhary do Nayapul autobusem lokalnym. Przechodzimy punkt kontrolny i drogę pełną straganów dla turystów. Wkrótce dochodzimy do Birethanti. Teraz człapiemy noga za nogą drugą stroną rzeki. Jest upalnie, a plecaki przygniatają. Ważą chyba po piętnaście kilogramów. Co kawałek mijamy się z mułami, które też dźwigają. Zwykle po jednym wielkim worku ze zbożem u każdego boku. Innym razem jakieś drągi. Czasem niosą czerwone butle z gazem. Na szyjach mają zazwyczaj wielobarwne wstęgi i dzwonki dźwięczące przy każdym kroku. Muły – pułapki. Uwaga! Grożą wybuchem.
A przynajmniej poślizgnięciem na odchodach. Czasem napotykamy grupkę miejscowych z parasolami dla ochrony przed słońcem. Większość też coś dźwiga, jakieś drewno czy zielsko albo towary na handel, a w drugą stronę – zakupy z Pokhary. Czasem mija nas tragarz z rzeczami turystów. Noszą zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Wszyscy mają na plecach wiklinowe kosze, a na stopach klapki. Ruch jest całkiem spory, turyści są w mniejszości. Pojawiają się pierwsze tarasy uprawne, kamienne, bielone domki z dachami z blachy falistej, rzadziej kryte strzechą, z okiennicami pomalowanymi na niebiesko lub brązowo. Przed chatkami suszy się kukurydza, wokół latają motyle. Wiele drzew i krzewów kwitnie. Nie spodziewaliśmy się kwiatów jesienią. Krajobraz urozmaicają rzadkie, wielkie kaktusy, liczne bananowce, jest nawet całkiem duży wodospad. Ładnie. Ścieżka powoli zaczyna się wspinać. Byle do Syauli Bazar. Główna baza noclegowa jest w dole przy rzece. My idziemy dalej do „Shining River Guesthouse”, nie chcąc tracić wysokości. Nocleg jest prymitywny, jak to zwykle na treku. W ogródku rosną limonki. Oprócz nas nie ma tu żadnych turystów. Na niebie miliony gwiazd i gwiazdeczek, a w uszach śpiew cykad.
Kamienna ścieżka wspina się stromo. Mozolnie, ale systematycznie zdobywamy wysokość. Widoki są wspaniałe. Zielone tarasy pól uprawnych kontrastują z bielą ośnieżonych szczytów. Z uprawianego tu prosa wyrabia się słynny mocny napój alkoholowy – raksi. Przepięknie prezentuje się stąd góra Machapuchare. Mijamy stado młodych kózek, nienaturalnie wysoką bambusową huśtawkę i coraz częściej Gurungów – lud zamieszkujący rejon miejscowości Ghandruk. Kobiety mają często w uszach i nosach kolczyki, noszą długie wzorzyste spódnice i chusty na głowach. Idziemy powolutku. Trochę dlatego, że jest ciężko, a po części dlatego, że chcemy chłonąć wszystko co widzimy wokół. Po ponad czterech godzinach wędrówki dochodzimy do wioski. Hotel „Mountain View” jest bardzo przyjemny, ma nawet elektryczność. Widoki, póki co, zasłania warstwa chmur, ale podobno jutro ma się wypogodzić. Tomek zostaje w hotelu, ja ruszam na obchód po okolicy. Jest tu całkiem sporo chat, gompa, szkoła, a nawet boisko sportowe. Wiele domów ma rzeźbione okiennice. Zaglądam do małego muzeum, gdzie zgromadzono przedmioty codziennego użytku Gurungów. Zapuszczam się w boczne uliczki. W plecionych koszach zawieszonych na progu domostw kołyszą się małe dzieci. Te większe pomagają rodzicom w domowych pracach – często spotykam kilkulatki dźwigające na plecach chrust czy inne rzeczy. Jakaś babcinka skubie wełnę, ktoś inny rozrzuca ziarno do suszenia, tam mężczyzna siedzi na ziemi przed domem z maszyną do szycia…
Uwielbiam górską wspinaczkę. Uwielbiam to zmęczenie, kiedy po kilku godzinach wysiłku docierasz na szczyt, patrzysz w dół i po prostu jesteś szczęśliwy. Chłoniesz widoki i natychmiast zapominasz o całym trudzie. Uspokajasz oddech i patrzysz. Jesteś tu i teraz. Wiesz, że potem czeka cię tylko dużo mniej męczące zejście. Nie mówię tu oczywiście o wyczynach alpinistów czy himalaistów, kiedy zejście bywa zwykle dużo bardziej niebezpieczne niż wejście, tylko o górskich wędrówkach zwykłego śmiertelnika.
Z trekkingiem jest trochę inna historia. Na efekt „tu i teraz” pracuje się czasem kilka dni. Najbardziej lubię te fragmenty trasy, kiedy zdobędzie się już konkretną wysokość i ścieżka trawersuje albo delikatnie idzie w górę lub w dół. Nie męcząc się wówczas przesadnie, można ze spokojem kontemplować widoki. Szlak z Ghandruk do Chomrong to 300 metrów podejść i 320 metrów zejść. Wspinamy się mozolnie i stromo na przełęcz po to, żeby chwilę później znów zejść do poziomu rzeki. I zabawa zaczyna się od nowa. Do góry, krok po kroku, aż do Chomrong. Zamiast uczucia radości i satysfakcji, raczej wkurzenie, że tyle wysiłku „na marne”. Bilans dnia: zero. To oczywiście tylko pozory. Nie zyskujemy na wysokości, ale każdego dnia zbliżamy się do Sanktuarium – naszego celu. Przydałby się most przerzucony wysoko ponad głęboką doliną Kimrong Khola…
Plecaki ciążą. Biali, którzy nas mijają, kiwają z podziwem głowami. Albo mają małe plecaki, albo swoich tragarzy. Ci ostatni dziwią się, że tyle niesiemy. No ale oni niosą znacznie więcej, średnio po trzydzieści kilogramów, nawet ci bardzo młodzi. Na czole obowiązkowo pasek, odciążający plecy i barki. Zwykłe, zachodnie plecaki turystów noszą w ten sam sposób. Ciekawe, czemu producenci plecaków jeszcze na takie rozwiązanie nie wpadli? Lata doświadczeń himalajskich tragarzy o czymś chyba świadczą. A może to tylko przyzwyczajenie i tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenie każą Nepalczykom właśnie w ten sposób nosić bagaże? W podobny sposób można chyba wytłumaczyć to, że tragarze chodzą w klapkach, bardzo rzadko w innym obuwiu, typu adidasy. A tragarza w butach trekkingowych jeszcze nie widziałam.
Idziemy dwa razy dłużej niż podaje przewodnik. Mijane wioski są bardzo kolorowe od kwitnących krzewów i kwiatów. Tarasy, trochę lasów, ale jak na złość nie ma bambusów. Liczyliśmy na nie, żeby zrobić sobie kijki trekkingowe. Szłoby się znacznie łatwiej.
Jesteśmy już blisko Chomrong, kiedy zauważam, że podeszwy moich butów jakoś dziwnie odstają. Przysiadam na kamieniu i oglądam je dokładnie. Włosy stają mi dęba: podeszwy moich niezawodnych od pięciu lat butów Chiruca po prostu się rozpadły! Z tyłu się rozkruszyły, z przodu zaczęły pękać, ukazując spod spodu purchawkę. No tak. Wygodne sandały, które od biedy mogłyby zastąpić moje buty, zostały w hotelu „Lilly” z karaluchami. Jedyne obuwie, które niosę ze sobą, to wytarte niebieskie klapki, lat sześć czy siedem. Podeszwa zjechana prawie do zera. Nadają się tylko pod prysznic. Od biedy.
No, w tych butach dalej nie pójdziesz – stwierdza Tomek.
To wiem.
– Zejście, dojazd do Pokhary, zakup butów i powrót to minimum cztery dni.
– Nie mamy tyle czasu.
– No to możemy zejść do Pokhary i zrobić sobie potem tylko krótki spacerek po okolicy.
– Co? Po takiej wspinaczce teraz mamy rezygnować? Nie ma takiej opcji.
– To wymyśl coś mądrzejszego.
– Właśnie próbuję… Tak naprawdę to cały but jest w porządku, więc jakby tak przyczepić od spodu kawałek jakiejś gumy…
Brzmi całkiem niegłupio. A mogą być japonki?
Ciekawe, skąd je weźmiesz.
Widziałem takie na dole. Może jakiś turysta zostawił, a może leżą tam dla gości… W tempie błyskawicy pędzę na dół. Leżą. Przykładam do moich butów. Rozmiar idealny. Teraz musimy znaleźć jakiś klej. Pytam zatem naszą gospodynię. Ma napoczętą tubkę Super Glue. Za mało. Poza tym Tomek twierdzi, że taki klej nie zda egzaminu. Następnego dnia rano idziemy w dół wioski na poszukiwania. Ktoś deklaruje się kupić dobry klej i nam go przynieść, ale czekamy, czekamy i nic. Wracamy bez kleju. Gospodyni naszego hoteliku znajduje jeszcze jedną tubkę Super Glue. Tomek robi próbę i na szczęście jego obawy się nie sprawdzają: wydaje się, że klej trzyma. Nalega też, żeby przed dalszą drogą sprawdzić, jak się buty sprawują w akcji. Idę tym razem w górę wioski, popytać w guesthousach, czy nie mają kleju. Przyda się go więcej w razie kłopotów. Maszeruję żwawym krokiem, rozpiera mnie energia. Idzie się bardzo wygodnie, nawet bardziej miękko niż przedtem, bo japonki dodają amortyzacji. Egzamin wstępny zdany na piątkę. Klej też się znalazł. Jutro czas próby generalnej.
Trasa z Chomrong (2170 m n.p.m.) do Bamboo (2335 m n.p.m.) to znowu mnóstwo zejść i podejść, a zysk wysokości bardzo mizerny. W starej wiosce Chomrong są do kupienia adidasy. Nie kupuję, bo idzie mi się doskonale. Wzbudzam nawet lekką sensację jako posiadacz „new model of shoe 2009”! Za miejscowością Sinuwa wreszcie wchodzimy w las, gdzie pośród starych omszałych dębów i rododendronów rosną bambusy. Wspinam się na skarpę i z pomocą składanego nożyka pozyskuję na nasz użytek dwa solidne pędy. Teraz Tomek, z pomocą tego samego nożyka, docina je, przycina i piłuje. Jednak ten nożyk to mistrzostwo świata. Ja byłam mu przeciwna. Waży kilkakrotnie więcej niż klasyczny scyzoryk i jest dla mnie nieporęczny. Ale wszędzie go z sobą nosimy. A teraz muszę przyznać, że jego dodatkowe funkcje, takie chociażby jak piła, doskonale się przydają. Uzbrojeni w doskonałe, naturalne, wspaniale odciążające stawy kolanowe kijki trekkingowe, ruszamy pełni nowej energii w dalszą drogę. Wokół fruwają motyle, śpiewają ptaki i cykają cykady. Kwaterujemy się w „Buddha Guest House”, gdzie na podwórku pasą się młode kózki, a gospodarz wyplata zawodowo bambusowe maty.
– Nie jest dobrze – oświadcza niespodziewanie Tomek przy wieczornym posiłku.
– Jak nie jest, jak jest? Buty dają radę, z kijkami idzie się lepiej… – wyliczam, cudownie odświeżona po gorącej kąpieli.
– Przyjrzyj mi się.
Połowa twarzy mojego małżonka jest wyraźnie spuchnięta. Aż dziwne, że tego nie zauważyłam wcześniej. Zaczynam coś podejrzewać.
Boli cię ząb, tak?
Boli.
Od kiedy?
– Zaczęło mnie pobolewać w południe, potem niby przeszło. Teraz jest już bardzo kiepsko. Jak do rana nie przejdzie, to schodzimy.
Że co? – nie wierzę własnym uszom.
Przecież nie pójdę do góry z opuchniętym i obolałym ryjem!
Antybiotyki!
Zostawiliśmy w Katmandu.
– Niech to szlag! Może pójdziemy na górę i tam poszukamy lekarza? Założę się, że jest teraz jakaś wyprawa na Annapurnę, a każda wyprawa ma swojego lekarza.
– Nie pójdę do góry, nie mając pewności, że tam będzie jakiś lekarz, rozumiesz?
Próbuję się czegoś dowiedzieć, ale nie udaje mi się potwierdzić obecności lekarza w Annapurna Base Camp (ABC). Gospodarze twierdzą, że najbliższy pewny lekarz jest w… Pokharze. Tomek łyka porcję paracetamolu i idziemy spać, pełni czarnych myśli co do przyszłości naszej wyprawy.
Do rana Tomek spuchł tak, że prawe oko jest prawie niewidoczne. W lewym widzę pełną rezygnację. Listek paracetamolu prawie oskubany do zera. Wybiegam na zewnątrz.
– Przepraszam, jest tu może jakiś lekarz? – rzucam w kierunku grupki turystów.
– Żona jest pielęgniarką – odpowiada ktoś.
Sympatyczna pani niewiele może jednak pomóc. Chce nam dać środki przeciwbólowe, ale my mamy jeszcze własny zapas. Idę wyżej. Tu też jest kilka hotelików, ale nie ma lekarza. Próbuję dalej i wreszcie słyszę upragnione:
– Tak, jestem lekarzem. A co się stało?
Krótko wyjaśniam, o co chodzi, a pani doktor, Amerykanka, prosi, żeby Tomek przyszedł na oględziny. Biegnę więc po niego.
– Nie wygląda to dobrze – oświadcza chwilę później pani doktor
– ale mam bardzo silny antybiotyk. Jakby pan wziął dawkę uderzeniową, jest szansa, że pomoże.
– Ojej, suuuuper! Moglibyśmy kupić od pani ten antybiotyk?
– Kupić? Eee, nie, dam wam go, tylko że… Nasi tragarze zeszli już do Chomrong, a wraz z nimi nasza apteczka. Przykro nam.
– A jakbyśmy może… – szare komórki aż mi skwierczą z wysiłku, bo czuję, że to nasza ostatnia szansa – wynajęli tragarza, który by zszedł do wioski, gdzie będą dzisiaj panie nocować, wziął te leki i przyniósł je nam tutaj?
– Dobra myśl. Jak się państwu uda wynająć tragarza, nie ma żadnego problemu. Tylko proszę zapamiętać: jeśli po wzięciu tabletek w ciągu dwudziestu czterech godzin nie będzie lepiej, trzeba natychmiast schodzić. W razie poprawy radziłabym poczekać tu chociaż dwa dni dla pewności. Tam, w górze, taki stan zapalny mógłby się zakończyć tragicznie. Poza tym niech sobie pan to opuchnięte miejsce nagrzewa, w słońcu, termoforem, jakkolwiek.
– Przecież możemy poprosić jednego z naszych tragarzy, żeby skoczył do Bamboo z lekami – proponuje nagle towarzyszka pani doktor.
Żadne słowa nie potrafią wyrazić naszej wdzięczności…
Około piętnastej melduje się w naszym hoteliku tragarz z paczuszką i listem od pani doktor z informacją, jak brać leki i z życzeniami zdrowia. Nawet nie odpoczywa, tylko kasuje 600 rupii i rusza w drogę powrotną. Ten to ma zdrowie! Tomek łyka medykamenty według zaleceń i czekamy. Od gospodyni dostajemy trochę cieknący termofor i termos z wrzątkiem. Tomek leży w łóżku i się kuruje. Następnego dnia jest już widoczna poprawa. Będzie dobrze.
Tomek doszedł do siebie, więc ruszamy dalej. Postanawiamy zostawić dużą część bagażu w Bamboo. Będziemy tędy wracać. To jedna z naszych najlepszych decyzji. Szkoda, że nie wpadliśmy na to w Chomrong!
Czujemy się, jakbyśmy szli „na lekko”. Różnica jest kolosalna. Nie dość, że mamy kijki, to jeszcze dużo lżejsze plecaki. Byle nie było już więcej niespodzianek! Prawie fruwam, choć jest sporo podejścia. Ale te podejścia są logiczne, systematycznie nabieramy wysokości. Albo jest pod górkę, albo po płaskim. To rozumiem. Szlak wiedzie przez ładne lasy – klony i dęby mienią się w słońcu wszystkimi kolorami jesieni. Mijamy kilka wysokich wodospadów. Niektóre rozdzielają się po drodze na tysiące odnóg, opadając z hukiem do rzeki. Kilka razy przekraczamy ją lub jej dopływy po prowizorycznych kładkach. Jesteśmy w Deorali na wysokości 3100 metrów n.p.m. Mój klapek trochę odkleja się od buta, ale bez paniki: nadaje się do naprawy. Po pysznym posiłku oglądamy nieziemski spektakl. Chmury raz zasłaniają, raz odsłaniają oświetlone na pomarańczowo zachodzącym słońcem szczyty. Nie mogę oderwać oczu. Po zmroku wcale nie jest mniej ciekawie. Jasno błyszczący księżyc ponad ostro zarysowanymi krawędziami gór. Połowa hoteliku wylega na zewnątrz, usiłując zatrzymać tę chwilę na kartach pamięci aparatów. Nikt nie zwraca uwagi na zimno. Wracamy do środka na herbatę, żeby chwilę później wyjść na dwór na kolejny spektakl. Gwiazdy.
Tysiące gwiazd na wyciągnięcie ręki. Siedzimy na ławce i gapimy się w niebo. Mam wrażenie, jakbyśmy byli jego częścią. Nasze „tu i teraz”. Może jednak wszystko się uda?
Dzisiaj relaks. Trasa przewidziana na dwie godziny. Idziemy sobie pomalutku, z przyjemnością. Krajobraz robi się coraz bardziej surowy. Jakieś wątłe bambusy, potem już tylko zeschnięta trawa. Widok na ośnieżone szczyty coraz rozleglejszy. Było lato, była jesień, teraz przyszła pora na zimę. Machapuchare Base Camp (MBC) na 3700 m n.p.m. położona jest w przepięknym miejscu. Widzimy stąd, częściowo zakryty chmurami, wierzchołek Annapurny I, Gangapurnę, Glacier Dome i oczywiście Machapuchare. Korzystając z ciepłych promieni słońca, wdrapujemy się na pobliską stację meteorologiczną. Leżymy w trawie, a wokół nas ośnieżone himalajskie szczyty i łopoczące na wietrze flagi modlitewne…
– Cześć!
– Cześć – odpowiadamy, nieco ogłupiali. Nie spodziewaliśmy się tu nikogo, a tym bardziej Polaka.
Słyszałem, że rozmawiacie po polsku. Skąd jesteście?
Z Poznania.
Ja ze Szczawnicy, a mój kumpel też z Poznania. No, nie przeszkadzam, na pewno się jeszcze spotkamy w hoteliku. Tak szybko, jak się pojawił, tak zniknął.
– Ej, czy mi się wydawało, że gadaliśmy przed chwilą z jakimś Polakiem?
– Ano, Polaka spotkać można wszędzie. Nawet w sercu Himalajów.
Jakiś czas później poznajemy Poznaniaka i jeszcze parkę z Gdańska. Cała MBC należy dziś wyłącznie do Polaków! Nawet gospodarz hoteliku mówi parę słów po naszemu. Wspomina ciepło Jerzego Kukuczkę. Jest okazja, żeby wymienić doświadczenia, poopowiadać anegdotki z podróży. Zachodzi słońce i z minuty na minutę robi się coraz zimniej.
– Musicie to zobaczyć! – wbiega do jadalni chłopak ze Szczawnicy.
Poznaniak, rozebrany do slipek, polewa się wodą z węża i z okrzykami radości namydla całe ciało. Woda jest prosto z rzeki! Na sam widok zaczynają mną wstrząsać dreszcze. Temperatura na zewnątrz spada poniżej zera, załączony obrazek tylko utwierdza nas w przekonaniu, że kąpieli dziś nie będzie. Zarządzamy tak zwany „dzień dziecka”. Opatuleni we wszystkie ciepłe ciuchy i popijając rozgrzewającą herbatę z rumem (dzięki, chłopaki!) podziwiamy, jak księżyc całuje sam czubeczek Machapuchare.
Tej nocy śpimy kiepsko. Może przez zimno, może przez wysokość. Rano w lodowatej stołówce ogrzewamy ręce na kubkach z gorącą herbatą. Przed nami ostatnia prosta do Sanktuarium.
Jest bardzo zimno. Idzie mi się rewelacyjnie. Tomek odczuwa już wysokość, więc tempo mamy spokojne. Ale nie ma też powodu do pośpiechu. Do podejścia 410 metrów. Z każdym krokiem poszerza nam się widok na ośnieżone szczyty. Surowy krajobraz, zeschnięte trawy, rzeczka, w której pływa kra.
Annapurna Base Camp, 4130 m n.p.m. Robimy sobie zdjęcie przed pamiątkową tablicą. ABC jest bazą dla turystów, a nie – jak wcześniej myśleliśmy – bazą wyprawową. Ta właściwa leży około półtorej godziny drogi stąd. Jest tu sporo hotelików, ale chętnych na łóżka jeszcze więcej. Bierzemy jedyny wolny pokój w „Snow Land Guest House”, który tak naprawdę jest magazynem, a w razie potrzeby jest udostępniany turystom. Innych pokoi już nie ma. To kolejny powód, dla którego warto zrobić sobie przystanek w MBC: jest się wcześniej w ABC, więc zwiększają się szanse na wolne łóżko. Grupy maszerujące z przewodnikiem mają miejsca zarezerwowane.
Spacer na pobliskie wzniesienie. Kilka czortenów z flagami modlitewnymi, w tym ten upamiętniający ofiary gór. Śnieżne olbrzymy dookoła. Jesteśmy dokładnie w centrum. Czujemy niesamowity majestat Sanktuarium, ściszamy nawet głos. Za górką ogromna rozpadlina, polodowcowa przepaść. Spotykamy Gdańszczan poznanych w MBC. Tomek zostaje z nimi, jest ciągle słaby i boli go głowa. Ja biorę aparat i zasuwam w stronę lodowca pod Annapurną Południową. Jest kilka niewyraźnych ścieżek, ale cel wyraźny i kilku turystów w okolicy, więc czuję się bezpiecznie. W połowie drogi przyłącza się do mnie piesek-wędrowniczek i odtąd wspinamy się razem. Szybko docieramy do krawędzi lodowca. Przed nami Annapurna i Hinchuli. Szczyty uroczo pokryte czapami śniegu. Lodowiec jest przybrudzony i mocno pofałdowany. Co jakiś czas schodzą z hukiem małe kamienne lawinki. Mój czworonożny towarzysz stoi obok mnie jak zahipnotyzowany, zapatrzony w dal. Ja obok niego. Gdzieś w górze dostrzegam dwa malutkie pomarańczowe punkciki – to baza dla zdobywających Tent Peak (5663 m n.p.m.). Coś mnie ciągnie, żeby jeszcze trochę podejść, zobaczyć, jaki widok się otworzy, jaka będzie perspektywa parę metrów wyżej. Wdrapuję się kawałek, idąc cały czas krawędzią przepaści. Oglądam się za siebie. Piesek-wędrowniczek został tam, gdzie stał, i macha do mnie ogonem. Ok. Trzeba wracać, póki jest jeszcze jasno.
Więc wracam. Po drodze mijam grających w siatkówkę. Ci to mają kondycję, tak biegać i skakać na ponad czterech tysiącach! Chwilę po zachodzie słońca robi się potwornie zimno. Cóż, znowu będzie „dzień dziecka”. Za żadne skarby nie pójdę się teraz pluskać w „bucket shower”.
Przygotowujemy sobie właśnie legowiska w naszym pokoju, kiedy ktoś stuka do drzwi. – Dzień dobry. Przykro nam, ale będziemy z państwem spać – mówi jakiś starszy pan wzburzonym tonem.
– To jest po prostu karygodne! Przewodnik miał zarezerwować dla nas pokój, ODDZIELNY pokój, a teraz się okazuje, że mamy z kimś spać! – starszy pan wprowadza do pokoju jeszcze bardziej zdenerwowaną starszą panią z laską.
– Zmieścimy się, proszę się nie martwić, w końcu są tu cztery prycze… – Tomek próbuje załagodzić sytuację.
– Ale ja wychodzę często w nocy do toalety i będę państwu przeszkadzać – mówi kobieta.
– Nie szkodzi, jakoś przeżyjemy.
– Moja żona ma skręconą kostkę, jest na wpół niewidoma, po zmroku nic nie widzi, a ten nienormalny przewodnik prowadził nas dzisiaj aż z „Himalayan Hotel” – wyjaśnia pan.
– I musiałam iść po omacku! I jestem ogromnie zmęczona! A teraz jeszcze mamy z kimś spać…
A skąd jesteście? – pyta mężczyzna, zmieniając nagle ton głosu.
Z Polski.
My z Kanady. Miło nam poznać – podaje nam rękę.
Uff, już myślałam, że nigdy nie przestaną narzekać. Szybko się ogarniamy i robimy starszym państwu miejsce. Pokoik jest na cztery osoby dość ciasny, ale da się wytrzymać. Siadamy w stołówce, zamawiamy gorącą herbatę. No, żeby prowadzić starszych ludzi z problemami zdrowotnymi tak długi odcinek w jeden dzień… Z 2875 metrów na 4130 to aż 1255 metrów podejścia! I jeszcze mu płacą, a właściwie jej, bo ten przewodnik jest kobietą. Siedzi sobie teraz jak gdyby nigdy nic przy stole i plotkuje z właścicielami hotelu. Wcale się nie dziwię, że Kanadyjczycy są tak wkurzeni, tylko ciekawe, czemu nie ustalili wcześniej trasy i czasu przejścia poszczególnych odcinków? Może po prostu jej zaufali? Wkrótce ktoś zapala pod stołem olejowy piecyk i przyjemne ciepło rozchodzi się po nogach. Po kilkunastu minutach czuję, że zaczynają mi łzawić oczy. Pewnie od tego piecyka.
– Słyszysz? – Tomek właśnie wrócił z dworu po zapaleniu papierosa.
Nic nie słyszę.
Ubieraj się i chodź. Szybko!
Ale po co?
Nie będziesz żałować, mówię ci.
Ubieram się w pośpiechu i wynurzam na lodowate powietrze. Natychmiast dobiega do moich uszu dźwięk, którego nie potrafię zidentyfikować. Jest tubalny. Jakby trąbka, ale nie trąbka. Dźwięk jest doniosły, przykuwający uwagę.
Wychodzimy za róg hotelu. Na małej górce stoi „nasza” Kanadyjka. Trzyma w dłoniach prawdziwe australijskie didgeridoo i gra w stronę księżyca. Księżyc jest nienaturalnie wielki i otaczają go miliony gwiazd. Słuchamy zahipnotyzowani i wpatrujemy się zauroczeni w to niecodzienne zjawisko. Dopiero, gdy cichnie muzyka, wstrząsają mną dreszcze. Wracamy.
Wstajemy na spektakl natury: „Sanktuarium – wschód słońca”. Jest magicznie. Najpierw oświetlają się same wierzchołki najwyższych szczytów, potem stopniowo kolejne i powoli coraz niżej zatapiają się w blasku promieni słonecznych. Jest bardzo zimno. Gdy słońce rozświetla już wszystkie okoliczne góry, wbiegam pospiesznie z powrotem do pokoju. Kanadyjka pakuje swój plecak.
– Pięknie pani grała wczoraj – zagaduję.
– Dziękuję. Zawsze biorę moje didgeridoo ze sobą w góry. To mnie uspokaja. A dokąd państwo jadą po Nepalu? Bo coś mąż wspominał, że są państwo w podróży dookoła świata…
– Tak, zgadza się. Tajlandia, Laos…
– Laos? O, to dobrze się składa – przerywa mi Kanadyjka. – Wożę ze sobą specjalne kamienie szczęścia. Wierzę, że rozdając je dobrym ludziom na całym świecie, przyczyniamy się do rozprzestrzeniania pokoju. Weź, proszę, jeden z nich do Polski i jeden dla kogoś z Laosu. A dokąd potem?
Wietnam, Australia, Nowa Zelandia, Chile, Argen…
Będziecie w Patagonii?
Tak, chcemy tam pojechać.
– To weź jeszcze jeden do Patagonii. Jeszcze żaden tam nie dotarł. I życzę wam szczęścia!
– Dziękujemy. Życzymy również wszystkiego dobrego!
Powolutku schodzimy tą samą trasą. W „Himalayan Hotel” wreszcie zażywamy oczyszczającej i odprężającej kąpieli. Na kolejny nocleg – w Bamboo – dochodzimy już w południe następnego dnia. Na szlaku robi się tłoczniej. Na wąskich ścieżkach mijamy całe pielgrzymki turystów (często skośnookich) i tragarzy. Z Bamboo wyruszamy już w pełnym rynsztunku. Na szczęście nasze plecaki są już nieco lżejsze, bo pozbawione zapasów jedzenia, a poza tym podpieramy się niezawodnymi kijkami bambusowymi. Już Sinuwa. Po krótkiej przerwie na herbatę powolutku, najpierw w dół, potem w górę po kamiennych stopniach aż do Chomrong. Idzie nam się całkiem dobrze, płuca napełniają się powietrzem bogatszym w tlen, my sami wzmocniliśmy się kilkudniowym marszem, a poza tym jesteśmy już nastawieni psychicznie na wkurzające w górę-w dół albo w dół-w górę. Po drodze spotykamy parkę Polaków, którzy – jak się okazuje – wędrowali z Moniką, Rafałem i Januszem dookoła Annapurny. Świat jest jednak mały! W hoteliku w Chomrong mamy spotkanie z inną parką Polaków (dzięki za whiskey z colą!) i z parką zwariowanych Szwajcarów, z którymi umawiamy się na dzień następny na kąpiel w gorących źródłach w Jihnu.
Żeby dojść do źródeł, trzeba najpierw iść godzinkę ostro w dół do miejscowości Jihnu. Tam zostawiamy bagaże i już „na lekko”, z reklamówką z ręcznikiem, klapkami i strojami kąpielowymi schodzimy dalej aż do rzeki. Powietrze jest gorące, a źródła jeszcze bardziej… Temperatura wody w zabetonowanych basenikach ma podobno 38°. W tej chwili są dwa baseniki, a trzeci się buduje. Zmontowano nawet coś w rodzaju przebieralni. Interesu pilnuje Nepalczyk, skwapliwie zbierający datki na „rozbudowę i utrzymanie kąpieliska”. Oprócz naszej czwórki kąpie się tylko trzech Włochów. Obok płynie wartka rzeka, niosąca lodowatą górską wodę. Leżenie w gorącej wodzie przynosi niesamowity relaks i ukojenie dla zmęczonych trekkingiem mięśni. Po kilku minutach trzeba się jednak wynurzyć, by zaczerpnąć trochę ochłody. Co odważniejsi zanurzają się w rzece, mnie i Tomka stać zaledwie na wejście do rzeki po kostki i ochlapanie się lodowatą wodą. Cykl ten powtarzamy kilkukrotnie, po czym z wielkim trudem wspinamy się z powrotem do Jihnu. Po takim relaksie zdecydowanie powinno się relaksować dalej. Ciało jest tak odprężone i rozleniwione, że zmuszanie go do wysiłku wydaje się okrucieństwem.
Po talerzu pożywnej zupy czosnkowej ruszamy w dalszą drogę. Przyjemna, mało uczęszczana dróżka głównie trawersuje, troszkę podchodzi, troszkę schodzi, aż doprowadza nas do rzeki Modi Khola. Teraz już wzdłuż niej wędrujemy do Kyumi, gdzie śpimy wśród kwiatów w doniczkach.
Ostatni dzień trekkingu do Syauli Bazar i Nayapul mija nam pod znakiem gorąca. Słońce praży, a my dźwigamy swoje garby i wędrujemy ku drodze do Pokhary. A więc udało się. Pomimo ogromnych, niespodziewanych przeszkód byliśmy pod Annapurną. Teraz można odetchnąć z ulgą.
* * *
Mamy jeszcze trzy dni przeznaczone na odpoczynek w Pokharze. Jakby nam było mało, długo śpimy. Oglądamy filmy anglojęzyczne na czterech dostępnych kanałach. Czytamy książki. Opanowuje nas mania chrupania masala snacks. To takie chrupki produkcji indyjskiej, wyjątkowo pikantne. Po zjedzeniu solidnej porcji pieką usta i język. Ale i tak sięga się po następną. Ostre to jak diabli, a wciąga tak, że nie można się opanować. Śpimy w tym
samym hotelu (i w tym samym pokoju), co przed trekkingiem. Na jedzenie chodzimy do pobliskich niedrogich knajpek, czasem z lenistwa zamawiając coś u nas. Oddajemy do pobliskiej pralni aż osiem kilo brudów. Muszę też kupić sobie buty. Z tym niestety jest problem. Ceny są w porządku, tylko jakość produktu budzi duże obawy. Towary w sklepach w Katmandu i Pokharze niewiele się różnią, a ja mam już dość shoppingu w zasmrodzonej stolicy. W końcu postanawiam zaryzykować i kupić buty tutaj. Czas pokaże, czy to była dobra decyzja.
Już w Katmandu zdecydowaliśmy, że rezygnujemy (po raz drugi) z Sikkimu. Kupiliśmy bilet lotniczy prosto do Bangkoku. Teraz zapadają kolejne decyzje o cięciach w podróżniczych planach. Z żalem żegnamy się z Birmą, Indonezją i Filipinami. Może przyjdzie jeszcze na nie pora. Jeśli chcemy tym razem zatoczyć pętlę wokół globu, musimy niektóre miejsca wykreślić z naszej trasy. Nasze finansowe obliczenia były nazbyt optymistyczne, tym bardziej że droga Turcja i Bliski Wschód dały nam po kieszeni. A poza tym nie mamy pewności, czy uda nam się popracować w Australii. Mamy bowiem wizy turystyczne, bez prawa do pracy.
Przeżyliśmy ostatnią noc z karaluchami w „Lilly”. Personel hotelu żegna nas z ogromnym żalem. Obiecujemy wpaść jutro na obiad. Pakujemy bagaż i idziemy kilka ulic dalej do „naszego” hoteliku na Paknajol, zwanego teraz „Family Guest House”.
– Dzień dobry, mamy zamówiony pokój na dzisiaj na nazwisko Gryka.
– Który? – pyta gość, inny niż ten, z którym się umawialiśmy.
– Ten na górze. Ustaliliśmy cenę 700 rupii, a wpłaciliśmy już 1000 zaliczki. Dzwoniliśmy z Pokhary, że zostaniemy tylko jedną noc. Prosimy więc o zwrot 300 rupii.
– Niemożliwe. Górnych pokoi nie wynajmujemy w takiej cenie.
– Ale taką cenę ustaliliśmy z tym drugim panem, który tu był ostatnio!
– Ech, on nie ma nic do gadania. Cena górnego pokoju to 1000 rupii. Poza tym jest wynajęty.
– Przecież mamy rezerwację!
– Trudno. Nic nie poradzę. Po dwunastej zwolni się pokój na drugim piętrze. Ten mogę wynająć za 700 rupii.
– ALE MY SIĘ UMAWIALIŚMY NA TEN NA GÓRZE Z TARASEM!
– To co? Bierzecie ten na drugim piętrze?
Patrzymy po sobie. Ręce opadają. I to jest nasz azyl sprzed czterech lat? Gdzie ta miła rodzinka, która tu wtedy prowadziła interes? Wizja noclegu w ślicznym pokoiku z tarasem rozpływa się w oczach, ale na jedną noc nie chce już nam się szukać czegoś innego. Facet każe nam poczekać w ogródku, który jest dość zaniedbanym kawałkiem podwórka z lichym drzewkiem, drewnianym stołem i ławą. Po godzinie możemy się wreszcie rozlokować w pokoju. Szkoda, że nie ma tarasu. Kombinuję sobie jakąś miskę z górnego piętra, bo pan odmówił mi jej pożyczenia, stwierdzając, że mają „laundry service”. Przepieram szybko kilka ciuchów i wieszam na rozgrzanym słońcem dachu. Szykujemy część zbędnych rzeczy do wysłania do domu. Wyślemy z Bangkoku. Czas pozbyć się „nadbagażu”.